Duszpasterz czy urzędnik w koloratce? Skończmy z erą "duszpastuchów"
Jeżeli pasterze nie zauważają swoich owiec — każdej z osobna, a zwłaszcza tych zranionych, ubogich i potrzebujących miłosierdzia w sposób szczególny, to po co w ogóle sprawują swój urząd?
Kilka miesięcy temu zapytałam młodego księdza z mojej parafii o to, co stało się z panem Markiem (imię zmienione), mężczyzną w kryzysie bezdomności, który regularnie prosił o jałmużnę u progu naszego kościoła. Od dłuższego czasu go nie widziałam i niepokoiłam się, czy nie wydarzyło się nic złego. Z przykrością odnotowałam fakt, że ksiądz nie miał bladego pojęcia o kim mówię — tak, jak by ten człowiek był dla posługujących w parafii kapłanów niewidzialny.
Duszpasterz? A może duszpastuch?
Pamiętam, że pomyślałam sobie wtedy, że z naszym duszpasterstwem dzieje się coś bardzo nie dobrego. Bo jeżeli pasterze nie zauważają swoich owiec, zwłaszcza tych zranionych, ubogich i potrzebujących miłosierdzia w sposób szczególny, to po co w ogóle sprawują swój urząd? Po co jeszcze mielibyśmy się łudzić i nazywać ich duszpasterzami, skoro dawno, poza nielicznymi chlubnymi wyjątkami, sprzeniewierzyli się własnej misji?
Niejako w odpowiedzi na moje osobiste refleksje, pojawiła się opublikowana niedawno przez Kongregację ds. Duchowieństwa i zatwierdzona przez papieża Franciszka instrukcja „Nawrócenie duszpasterskie wspólnoty parafialnej w służbie misji ewangelizacyjnej Kościoła”. I choć to apel przede wszystkim do księży, to nie wyobrażam sobie, żeby wdrożenie w parafiach zasad zaproponowanych przez Watykan miało się odbyć bez udziału i wsparcia świeckich. W końcu jeśli pojmujemy Kościół jako nasz wspólny dom, to odpowiedzialność za jego funkcjonowanie spoczywa na nas wszystkich.
Presja, presja i jeszcze raz presja
Nie czarujmy się — już przykład zachęty ze strony prymasa Polski abp. Wojciecha Polaka do tego, by w każdej parafii zawisł plakat inicjatywy „Zranieni w Kościele” (pomagającej osobom, które doświadczyły przemocy psychicznej lub fizycznej ze strony ludzi Kościoła), pokazał w jakim poważaniu duża część proboszczów ma duszpasterskie wezwania, i to ze strony przełożonych. Sama stoczyłam bój o to, by plakat zawisł w gablotce przy mojej parafii — na szczęście skończył się zwycięstwem, co nie zmienia faktu, że było ono okupione masą starań, rozmów i trudnych, bardzo trudnych emocji. W końcu nie jest łatwo „zwracać uwagę” księdzu proboszczowi, zwłaszcza kiedy jest się sporo młodszym od niego, a na dodatek jest się kobietą (niestety, stereotyp na temat uległej roli i niemego głosu kobiet w Kościele nadal zbiera swoje żniwo).
Choć to apel przede wszystkim do księży, to nie wyobrażam sobie, żeby wdrożenie w parafiach zasad zaproponowanych przez Watykan miało się odbyć bez udziału i wsparcia świeckich.
Zaproszenie to nie nakaz sądowy. Jak je więc egzekwować?
Ta historia jednak dała mi siłę i nadzieję na to, że presja, kiedy tylko wypływa z miłości i autentycznej troski, a nie chęci manifestacji własnego ego, ma duży sens i potrafi zdziałać cuda. Dlatego z dużą ulgą przyjęłam zaproponowane przez Stolicę Apostolską zaproszenie do „duszpasterskiego nawrócenia” w życiu parafialnym.
Oczywiście tak jak „zachęta” abp. Polaka przyniosła średnio pozytywny odzew wśród księży, tak i „zaproszenie” Watykanu do zmiany myślenia duchowieństwa grozi tym, że zostanie zwyczajnie zignorowane (o podobnym mechanizmie pisałam w kontekście papieskiej encykliki Laudato Si’ w nowym Magazynie Deon.pl). Cóż, tak to już jest z zachętami i zaproszeniami, że ich adresaci nie są w żaden sposób zobligowani do korzystania z nich. I bardzo dobrze, bo to oznacza, że są traktowani poważnie i z szacunkiem dla ich wolności. I właśnie w takiej atmosferze powinny się odbywać wszelkie próby egzekwowania od księży duszpasterskiej postawy.
Dlaczego potrzebujmy „świętego oburzenia”
W związku z wydaną przez Kongregację ds. Duchowieństwa instrukcją, papież Franciszek przypomina: „Jeśli coś ma wywoływać święte oburzenie, niepokoić i przyprawiać o wyrzuty sumienia, to niech będzie to fakt, że tylu naszych braci żyje pozbawionych siły, światła i pociechy z przyjaźni z Jezusem Chrystusem, bez przygarniającej ich wspólnoty wiary, bez perspektywy sensu i życia.
Mam nadzieję, że zamiast lęku przed pomyleniem się, będziemy się kierować lękiem przed zamknięciem się w strukturach dostarczających nam fałszywej ochrony, lękiem przed przepisami czyniącymi nas nieubłaganymi sędziami, lękiem przed przyzwyczajeniami, w których czujemy się spokojni, podczas gdy obok nas znajduje się zgłodniała rzesza ludzi, a Jezus powtarza nam bez przerwy: «Wy dajcie im jeść!» (Mk 6, 37)”.
Myślę, że te słowa są jak miód na serce rzeszy wiernych: przez lata zaniedbywanych, a niejednokrotnie przez wspólnotę kościelną wykluczanych. Jednocześnie Ojciec Święty apeluje o odejście od formuły, w której sakramenty stają się niejako zakładnikami „targowania się” księży z wiernymi. Osobiście chyba zawsze miałam w tej kwestii duże szczęście, bo dotąd nie zdarzyło mi się, aby ksiądz „kręcił nosem” na zbyt skromny datek, nawet w czasach studenckich, kiedy nie było mnie stać na pokaźniejsze ofiary „za mszę”. Wiem jednak, że postawa bezwzględnego urzędnika (albo nawet biznesmena) w koloratce, jest źródłem cierpienia dla wielu osób, które idąc do zakrystii po duszpasterskie wsparcie, dostają w zamian cennik usług.
Róbmy raban, ale niekoniecznie awanturę
Często ubolewamy nad tym, że zmiany w kościelnej rzeczywistości to długotrwały i żmudny proces. Sama czasami marzę o przełomie i swoistej rewolucji, która niczym zesłanie Ducha Świętego na apostołów, odmieniłaby oblicze polskiego Kościoła. Jednak im jestem starsza, tym coraz bardziej nabieram przekonania, że doraźne zrywy nie tylko przynoszą doraźne efekty, ale mogą również zaszkodzić: urządzanie happeningów pod kuriami, czy wkroczenie z marsową miną do zakrystii, by zamanifestować swoją niezgodę na jakieś działanie księży, może wylać przysłowiowe dziecko z kąpielą i tylko zabetonować układ dzielący prezbiterów od reszty wiernych.
Śmiało, bądźmy delikatni
W tym sensie „raban”, do którego nawoływał Franciszek podczas Światowych Dni Młodzieży w Rio de Janeiro rozumiem raczej jako połączenie potencjału drzemiącego w pokoleniu młodych duchem katolików z dążeniem do ewolucji postaw wśród duszpasterzy, niż kościelny przewrót.
Dlatego, jak zachęca reklama pewnej czekolady, „śmiało — bądźmy delikatni”. Zdecydowani w dopominaniu się o realizowanie duszpasterskiej misji, ale delikatni w dialogu z drugim człowiekiem. Paradoksalnie właśnie to może pomóc w oczyszczeniu Kościoła, którego dziś tak bardzo wszyscy potrzebujemy.
Skomentuj artykuł