Dwa obrazy Kościoła
Tak bardzo patrzymy na grzech duchownych, że zapominamy o byciu świętymi.
Przez moje towarzyskie podwórko przetoczyła się ostatnio mała burza. Pewna dziewczyna wyciągnęła swojemu byłemu chłopakowi różne mało fajne przewinienia; zrobiła to publicznie na Facebooku, bo ów chłopak jest też przy okazji katolickim dziennikarzem, twarzą kilku katolickich inicjatyw. Ten rozdźwięk między życiem a słowami sprawił, że owa dziewczyna nie chciała dłużej milczeć – dla dobra ewentualnych dziewczyn kolejnych. Nie będę oceniać, kto komu co zrobił, bo to nie moje zadanie; ale w całej sprawie uderzyła mnie inna rzecz.
W zasadzie nie słyszymy ostatnio o grzechach świeckich, choć media z każdej strony niemal prześcigają się w donoszenie o paskudnych, bolesnych sprawach, których autorami są duchowni. Dlaczego tylko duchowni? Bo właśnie z nimi przede wszystkim się kojarzy Kościół, zwłaszcza osobom od Kościoła i wiary dalekim. Nic dziwnego – o wiele bardziej o istnieniu Kościoła przypomina ktoś, kto chodzi w sutannie, habicie czy zakłada ornat. Świeccy w codzienności są o wiele bardziej incognito.
A my w Kościele wiemy, że Kościół to nie hierarchia, księża, ojcowie i siostry, ale my, my wszyscy, w większości świeccy. Wiemy, a i tak zaczynamy przyjmować optykę ludzi z zewnątrz, dla których Kościół to czarna, chciwa, pedofilska mafia – i to najłagodniejsze określenia, które udało mi się znaleźć w sieci. A świeckie grzechy – to już nie Kościół; to kryminał albo polityka. Stąd przekonanie, że jeśli Kościół grzeszy, robi to tylko rękami swoich kapłanów. Świeccy są w takiej perspektywie albo ofiarami, albo niezorientowanym tłumem, albo kandydatami do rychłej apostazji.
Takie patrzenie jeszcze bardziej nas od siebie w Kościele odróżnia i oddziela, jakby tych podziałów między świeckimi a duchownymi było mało.
Cudzy grzech jest prostszy do zauważenia – jasne, ale to nas nie zwalnia z obowiązku zaglądania we własną duszę i regularnego czyszczenia jej z tych kiepskich nawyków, przywiązań i zaniedbań, które jak równia pochyła prowadzą nas prosto w gęsty, lepki, ciężki grzech. I czasem łatwo go przegapić, gdy się człowiek zapatrzy w telewizor albo przyjmie za dużą dawkę informacji z własnego Facebooka. I łatwo przywiązać się do jednego z dwóch obrazów Kościoła, które przewijają się przez wszystkie media, wszystkie dyskusje, wszystkie kazania i wszystkie kłótnie.
Pierwszy z nich pokazuje Kościół uciśniony, który się oczyszcza. To ta wizja, w której czujemy się prześladowanymi męczennikami i cieszymy się z apostatów, bo gdy odejdą, to średni poziom świętości i zaangażowania wzrośnie. Problem w tym, że nie jesteśmy uciskani za wierność Bogu, tylko za grzech. Prześladowani nie z powodu świętości, ale z powodu jej braku.
Drugi z obrazów pokazuje Kościół jako instytucję przestępczą, związek zawodowy pedofili, z którego należy uciekać, narzędzie opresji, uciskające dzieci, kobiety i mniej lub bardziej zdefiniowane osoby LGBT. Taki Kościół, który trzeba wyrzucić z publicznego życia, któremu trzeba wymordować księży i sprofanować świątynie, by dać upust swojej nienawiści. Problem w tym, że Kościół to o wiele więcej niż hierarchia, o wiele więcej, niż duchowni, stanowiący w końcu mały procent ogółu wierzących.
Dwie wizje Kościoła, obie równie kiepskie i nieprawdziwe.
Bo Kościół nie jest ani siedliskiem grzechu, ani wzorowym przykładem świętości. Jest święty i grzeszny naraz, i dlatego tak trudno jest rzeczywistość Kościoła zrozumieć. I dlatego tak łatwo jest się dać uwieść jednej z dwóch wizji, tej, która mniej pracy nad sobą od nas wymaga. Tej, która pozwala nam czuć się lepszymi niż ci po drugiej stronie, jakkolwiek ich sobie nazwiemy.
Co możemy z tym zrobić, będąc w Kościele?
Być tak dobrymi i pięknymi ludźmi, żeby nasze osobiste dobro i piękno było ważniejsze od wszystkich newsów świata. Być takimi ludźmi, z którymi chce się rozmawiać i być, niezależnie od tego, czy ktoś, kto nas spotyka, ceni sobie Kościół czy go nienawidzi. Tworzyć swoim życiem przestrzeń do spotkania, do rozmowy, która w innych przestrzeniach: medialnej, publicznej, internetowej - staje się coraz bardziej i bardziej trudna, a może już nawet - niemożliwa.
Robić ze swojego życia przeciwwagę dla zła.
I nie pozwolić sobie wmówić, że to takie małe i proste, że nie zrobi światu żadnej różnicy.
Skomentuj artykuł