Korzystać, nie marudzić
Beatyfikacja kardynała Stefana Wyszyńskiego i Matki Elżbiety Róży Czackiej była wyjątkowym świętem Kościoła w Polsce. Długo wyczekiwanym i dobrze zorganizowanym. Potrzebnym zastrzykiem nadziei w trudnym czasie.
Z perspektywy zaoceanicznej, a piszę te słowa w Stanach Zjednoczonych, takie wydarzenia przeżywa się jeszcze mocniej. I jeszcze bardziej bezsensownie z tej perspektywy brzmi krytyka „że jak to Telewizja Publiczna beatyfikację pokazała”, że kanonizacji to na pewno ta czy inna strona polityczna pokazać nie pozwoli.
Dla polskich katolików było to wydarzenie tak oczywiste, jak oczywista była świętość Matki Niewidomych i Prymasa Tysiąclecia. Kto tego nie rozumie, nie rozumie Polski.
Z tej perspektywy, zza wielkiej wody, inaczej rezonuje też krytyka kościelnego „wnętrza” - tych, którzy skarżą się, że nie było tłumów na Placu Piłsudskiego w Warszawie, a zamiast tego Świątynia, tych którzy skarżą się, że skoro Świątynia i mniej uczestników, to mogło być rok temu - „oburzonych” wymieniać można by było długo.
I chyba najlepiej na te smutki odpowiadała ewangelia ostatniej niedzieli, gdy Jezus mówi do Piotra: „zejdź mi z oczu szatanie, bo nie myślisz po Bożemu, lecz po ludzku”. Może właśnie dlatego beatyfikacja nie odbyła się rok temu. Może świat musiał dowiedzieć się nie tylko o Prymasie Tysiąclecia, ale o twardzielce swoich czasów, najczulszej jednocześnie Matce Elżbiecie? Może tu na ziemi musieliśmy dojrzeć i przetrwać trud pandemii, aby poznać bliżej serdeczną przyjaźń tej dwójki wielkich Polaków wynoszonych na ołtarze? Może Bóg potrzebował tej beatyfikacji, aby jeszcze raz pokazać, jak użytecznym darem jest każde życie, także po ludzku niewidzące? Także po ludzku kruche, jak wątły ksiądz Stefan, który miał nie dożyć pierwszych lat kapłaństwa?
Kardynał Konrad Krajewski, który przyleciał na uroczystość z Watykanu, powiedział mi: „Ta, która nie widziała, widziała wszystko. Widziała, że jej choroba nie jest przekleństwem, ale błogosławieństwem”.
Może właśnie w pandemii, w jej kolejnej już fali potrzebowaliśmy Matki, która bezsilność przekuła w siłę, a kolejne ciężkie choroby w jesieni życia znosiła z pokorą i radością, że przecież skoro zaufała Panu Bogu, to wszystko jest na odpowiedniej drodze.
Pandemia i kolejny rok oczekiwania na beatyfikację Prymasa były nam też chyba potrzebne, żeby w pełni zobaczyć wielkiego kardynała Stefana Wyszyńskiego jako człowieka z krwi i kości.
„To, co mnie dotknęło, jak słuchałem życiorysów podczas mszy beatyfikacyjnej, to że nikt nigdy nie mógł tej dwójki zmusić, aby nie kochali drugiego człowieka” – wspomina kardynał Konrad Krajewski. „Prymas, będąc miażdżonym w kieracie komunistycznej nienawiści do Kościoła, wyciągał z tego jeden wniosek - że miłość jest najważniejsza” - dodaje papieski Jałmużnik.
To Prymas Tysiąclecia, który jak mało kto przyczynił się do upadku komunizmu, modlił się więziony codziennie za tego, który go uwięził – Bolesława Bieruta. To on wstawał za każdym razem, gdy do pokoju wchodziła kobieta. To on tak bardzo kochał swoją mamę, że kiedy umierała, uciekł ze szkoły oznajmiając, że do szkoły, która nie pozwala mu się z mamą pożegnać, chodzić nie będzie.
I właśnie dlatego, że miłość jest najważniejsza, msza beatyfikacyjna odbywała się w Świątyni Opatrzności Bożej. Bo miłość bliźniego dziś, gdy kolejna fala zarażeń dziesiątkuje kolejne społeczeństwa, właśnie na tym polega, na ochronie, na organizacji transmisji, by jak najwięcej osób beatyfikację mogło śledzić w internecie czy w telewizji.
Jeśli ktokolwiek może dać nam nadzieję na czasy beznadziei, to właśnie ta dwójka. Matka i Kardynał. Przyjaciele na czas zawieruchy. Przewodnicy na czas zamętu.
Oni też, oboje wizjonerzy, dają wskazówkę dla Kościoła w Polsce - że we wzajemnym słuchaniu się tkwi siła (to w końcu Matka Czacka uświadomiła kardynałowi Wyszyńskiemu, że niewidomi mają prawo jak każdy inny walczyć, po swojemu, w powstaniu). Oni uświadamiają, że w świeckich i współpracy z nimi jest przyszłość (to przecież świeckie kobiety na czele z Marią Okońską żarliwie okupowały Jasną Górę modląc się o uwolnienie Prymasa i zachowały jego dziedzictwo dla przyszłych pokoleń). Ta dwójka jak nikt inny uświadamia nam dzisiaj, że czas to miłość. Nic, tylko korzystać, nie marudzić.
Skomentuj artykuł