O kościelnej małostkowości

O kościelnej małostkowości
Fot. Daniel Colucci / Unsplash

Po czym poznać dojrzałą wspólnotę? Po tym, że nie jest jednorodna: w niedojrzałej wspólnocie wszyscy będą modlić się tak samo. W dojrzałej wspólnocie jeden wyjmie różaniec, drugi podniesie dłonie, trzeci będzie się modlił z ręką w kieszeni - mignęła mi ostatnio refleksja na Facebooku. Sama dorzucam do tego mądrego spostrzeżenia jeszcze jedną myśl: dojrzała wspólnota nie poświęca oceanu czasu i energii na zajmowanie się mało ważnymi detalami.

Dojrzali wierni nie rezygnują ze spotkań wspólnoty, bo na tych spotkaniach jest „tylko samo ciasto”, a oni woleliby, żeby były zdrowe przekąski. Dojrzali duszpasterze nie pozwalają sobie na zrywanie współpracy z jedną czy drugą grupą, ponieważ „ktoś tam ma inne zdanie”. Dojrzała wspólnota nie prosi należących do niej młodych małżonków, by znaleźli sobie inne miejsce do formacji, bo „ich małe dzieci niektórym przeszkadzają”. Dojrzałość zakłada, że przyjmujemy ten fakt: jesteśmy w Kościele bardzo różnorodni i nie we wszystkim będziemy się zgadzać, ale dopóki nie wpadamy w herezje, naszym zadaniem jest się wzajemnie znosić. 

Do dojrzałości ma nas prowadzić między innymi nowy program duszpasterski na kolejny rok liturgiczny. Ów program ma tym razem dwa główne założenia: skrócenie dystansu i większe działania wspólnototwórcze w obrębie parafii. Czytam go i czuję, że potencjał klęski jest w nim naprawdę znaczący; i nie chodzi nawet o to, że myśl albo podpowiedzi są złe, bo nie są, ale o to drobne oderwanie od rzeczywistości, które zakłada, że ludzie chcą z pokorą znosić siebie nawzajem i się do siebie dopasowywać. Otóż nie chcą. Otóż wybierają to, co jest wygodne, po ich myśli, proste, w czym mogą zabłysnąć, spełnić się i przeżyć coś duchowego, a skupiając się na towarzyszących temu rzeczach nieistotnych, przegapiają to, co jest naprawdę ważne.

W wielu wspólnotach rządzi ciągle jeszcze niezdetronizowana kościelna małostkowość. I gdy przychodzi do podejmowania różnych decyzji, ta ciężka pokusa małostkowości tak często zwycięża: to wszystkie te długie dyskusje i kłótnie o to, czy księdzu kupić w dziękczynnym prezencie czekoladki waniliowe czy karmelowe. To wszystkie te spory o to, czy podłogę zamiatać od prezbiterium, czy od drzwi. To wszystkie te historie z gatunku „nie będziemy z wami współpracować, bo ostatnio odpisywaliście nam na maile dopiero po godzinie”. To te godziny spędzone na wybieraniu wykładziny do salki parafialnej, żeby była idealnie taka, jak sobie wspólnota wymyśliła - i w komplecie krótkie sekundy spędzane przy okazji na adoracji. 

Nieważne przed ważnym. Błahe przed kluczowym. Kłótnie i obrażanie się. Potencjał focha wykorzystany do maksimum. Graliśmy, a nie tańczyliście. Wybraliśmy kolor, a wy chcieliście inny. Prosiliśmy, żebyście zmienili program, ale nie zmieniliście tak, jak oczekiwaliśmy, to nie przychodzimy.

I jeszcze jedna cecha charakterystyczna: gdy się w niedojrzałej wspólnocie cichutko napomknie, że może jesteśmy tu w Kościele dla innego celu niż kłótnie o rzeczy w dalszej perspektywie mało istotne , a te drobne kwestie są tylko drobnymi kwestiami, podnosi się krzyk, że to właśnie detale są bardzo, bardzo istotne. Ale mało kto potrafi zauważyć i przyjąć, że źle pojęta „uważność na drobiazgi” może zgasić ducha i zarżnąć najbardziej boże dzieło w kilka miesięcy.  Bo nie chodzi o to, by ich nie dostrzegać, ale by zachowywać równowagę i nie przegapiać tego, co naprawdę ważne dla duchowego rozwoju i mówiąc krótko - zbawienia.

Dzięki Bogu tak wygląda tylko część Kościoła, ale to i tak zniechęca. Okropnie zniechęca. Sprawia, że człowiek mówi sobie: chrzanić te wszystkie wspólnoty, parafie, formacje, spotkania, będę sobie radzić sam, bo z Panem Bogiem się dogadam, a z ludźmi tutaj już chyba nie. Małostkowość – najgroźniejszy morderca ducha we wspólnotach.

W tej małostkowości przodują na ogół dwie grupy: jedną niestety są księża, i piszę to z przykrością, bo to coś w praktyce o wiele bardziej zniechęcającego do Kościoła niż wszystkie aktualne skandale. Dlaczego? Bo mimo wszystko w skali całej Polski niewiele wspólnot mierzy się z faktem, że ksiądz z ich parafii okazał się winny czynów strasznych. Za to o wiele częściej parafianie zderzają się z taką postawą księży, która budzi ich zdumienie i wielkie rozczarowanie - bo jednak wciąż uważają kapłanów za tych, którzy poświęcają swoje życie dla Boga i dla tych ludzi, których Bóg im aktualnie podsyła. A to potężnie zniechęca: fakt, że ksiądz woli zamiast pół godziny adoracji obejrzeć pół godziny meczu, fakt, że liczy się wyłącznie jego zdanie, gdy trzeba podjąć decyzje dotyczące całej wspólnoty, a kryterium okazuje się nie dobro wierzących, ale wygoda kapłana. Albo wszystkie te sytuacje, gdy człowiek w ciężkim duchowym kryzysie odważa się wreszcie poszukać wsparcia i rady i prosi z drżeniem księdza o rozmowę, będąc na granicy rozsypania się w kawałki - i słyszy: dziś nie mam ochoty rozmawiać, bo nie mam nastroju, przyjdź jutro. Albo lepiej w przyszłym tygodniu.

Druga grupa, której małostkowość zwala czasem z nóg, jest mniej jednorodna, ale składa się z ludzi zaangażowanych i w swoim mniemaniu bardzo kochających Kościół. Tak kochających i tak zaangażowanych, że są pewni, że wiedzą najlepiej, jak Kościół ma działać, a jak nie. Wiedzą to ze szczegółami, bardzo precyzyjnymi, i nic nie liczy się bardziej niż ich przekonanie, wyczucie i ich głos. Nie da się rozmawiać, nie da się znaleźć konsensusu, nic się nie da: odnajdują się świetnie w najgorszym rozumieniu tej metafory "tak, tak - nie, nie" i jeszcze się tym szczycą. Da się tylko funkcjonować w małych, jednorodnych wspólnotach, często zamieniających się w towarzystwo wzajemnej adoracji lub też adoracji lidera (świeckiego, duchownego, wszystko jedno). 

Stykam się z tym nieustannie, gdy między różnymi kościelnymi środowiskami zachodzi potrzeba współpracy. No więc tak, będziemy współpracować, ale tylko, jeśli zrobimy po naszemu. Albo od razu: nie, myślicie od nas inaczej, to się nie uda. Albo jeszcze: to po naszej mszy zrobimy waszą adorację... 

Nie, nie cały Kościół tak wygląda. Mnóstwo jest w nim dojrzałych, mądrych, sensownych, zdolnych do współpracy, wierzących i bliskich Bogu ludzi. Ale dla ludzi z zewnątrz, obserwujących nas choćby w sieci, często przez tę nieszczęsną małostkowość wybranych egzemplarzy ludzi Kościoła wyglądamy jak pokłócona rodzinka obrażona na siebie za jakieś drobiazgi, o których nikt już dawno nie pamięta poza tym, że coś było na rzeczy.
A że jakaś jedność? Inna niż wymuszona jednorodność?
To może w niebie się Panu Bogu uda zrobić. Bo tutaj z nimi to na pewno nie. 

 

 

Marta Łysek - dziennikarka i teolog, pisarka i blogerka. Poza pisaniem ogarnia innym ludziom ich teksty i książki. Na swoim Instagramie organizuje warsztatowe zabawy dla piszących. Twórczyni Maluczko - bloga ze Słowem. Jest żoną i matką. Odpoczywa, chodząc po górach, robiąc zdjęcia i słuchając dobrych historii. W Wydawnictwie WAM opublikowała podlaski kryminał z podtekstem - "Ciało i krew"

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.
Monika Białkowska

Czasem „najprostsza droga do nieba” wiedzie przez piekło

„Zdradziły Jezusa i Kościół" – to zwykle słyszą siostry zakonne, które postanowiły odejść ze swoich zgromadzeń. Często towarzyszy temu izolacja albo w najlepszym wypadku niezrozumienie. A co...

Skomentuj artykuł

O kościelnej małostkowości
Wystąpił problem podczas pobierania komentarzy.
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.