Chodzić z podniesioną głową
Lubię adwent. Lubię i to nawet bardzo. Mogę powiedzieć, że od zawsze. Ale najbardziej od wtedy, gdy przestałem być dzieckiem i zacząłem w nim widzieć coś więcej niż tylko dni zapowiadające Boże Narodzenie. Zgrywa się on niezwykle – przynajmniej w naszej szerokości geograficznej – z naturą, w której wszystko wokół zdaje się świadczyć o przemijaniu. Przyroda jest w tym czasie sama w sobie pytaniem o to, czy po śmierci będzie jeszcze coś, czy jednak jest ona ostatecznym końcem pozbawiającym życie sensu. Krótsze dni, mniej światła i chłodne powietrze sprawiają, że bardziej docenia się promienie słońca, które w nieliczne bezchmurne zimowe dni docierają niekiedy do powierzchni ziemi, przychodząc do nas niejako z przesłaniem, że jeszcze będzie pięknie, że jeszcze wróci wiosna, a świat ożyje na nowo.
Warto wczuć się w adwentowy klimat całym sobą. I to nie tylko w religijny sposób, ale również w ten bardzo humanistyczny i naturalistyczny. To sprawia, że wiara staje się wówczas bardziej namacalna, będąc już nie tylko doświadczaniem nieba, ale również nauką chodzenia po ziemi. To pozwala także doświadczyć całym sobą – zarówno duszą, jak i ciałem – jak bardzo ja jako człowiek potrzebuję Zbawiciela, który będzie dla mnie wypełnieniem starotestamentalnych obietnic oraz pustki mojego serca.
Adwent zaskakuje mnie każdego roku słowem, które przeszywa mnie na wskroś – pod warunkiem, że pozwolę mu najpierw dotrzeć do moich uszu, a potem przedrzeć się do mojego wnętrza: „Będą znaki na słońcu, księżycu i gwiazdach, a na ziemi trwoga narodów bezradnych wobec szumu morza i jego nawałnicy. Ludzie mdleć będą ze strachu, w oczekiwaniu wydarzeń zagrażających ziemi. Albowiem moce niebios zostaną wstrząśnięte. Wtedy ujrzą Syna Człowieczego, przychodzącego na obłoku z wielką mocą i chwałą. (…) Czuwajcie więc i módlcie się w każdym czasie, abyście mogli uniknąć tego wszystkiego, co ma nastąpić, i stanąć przed Synem Człowieczym” (Łk 21,25-27.36). To jest słowo pobudzające do refleksji na tematy naprawdę bardzo poważne, bo dotykające kwestii ostatecznych w życiu człowieka. A to odbiega bardzo od słodkiego marketingowego adwentu czekoladowych kalendarzy i od narzucającej się zewsząd atmosfery gwiazdkowych świąt, w których „all I want for Christmas is you”.
Mamy kilka utartych stwierdzeń na zdefiniowanie, czym jest adwent. Mówimy na przykład, że to czas oczekiwania. Ale warto sobie bardzo szczerze zadać pytanie, na co bądź na kogo ja tak naprawdę w swoim życiu czekam. Co jest dla mnie tak ważne, że aż zżera mnie niecierpliwość? Kto jest tak istotny, że tęsknię za nim całymi dniami i nocami? I dlaczego nie zawsze moją odpowiedzią na te pytania będzie „Bóg”? Nauczyciel dzisiaj nie cacka się z nami i mówi wprost: „Uważajcie na siebie, aby wasze serca nie były ociężałe wskutek obżarstwa, pijaństwa i trosk doczesnych, żeby ten dzień nie przypadł na was znienacka jak potrzask” (Łk 21,34-35). To jest zachęta do tego, żeby przyglądać się swojemu wnętrzu i starać się poznać dobrze własne serce. Kto zna siebie, ten jest w stanie bardziej otworzyć się na Boga, bo dobrze wie, jak bardzo Go potrzebuje.
Adwent to też czas czuwania, czyli wyostrzonych zmysłów, dzięki którym można odczytać i zinterpretować otaczającą rzeczywistość. W dzisiejszej Ewangelii Jezus mówi: „Będą znaki na słońcu, księżycu i gwiazdach... Albowiem moce niebios zostaną wstrząśnięte” (Łk 21,25-26). Chodzi o to, żeby nie przeoczyć Bożej obecności, żeby nie pozwolić umknąć żadnej z chwil, w których przychodzi do nas Pan. A On przychodzi nie tylko w momentach pięknych i radosnych, lecz również w tych wymagających wytrwałości i wydających się być próbą zbyt trudną, by móc jej sprostać: „Daj mi poznać, Twoje drogi, Panie, naucz mnie chodzić Twoimi ścieżkami” (Ps 25,4).
#PapieżFranciszek: zawsze współpracujmy w promowaniu kultury szacunku, pojednania i braterskiej solidarności.
— Vatican News PL (@VaticanNewsPL) November 30, 2024
ℹ️️ https://t.co/FZ5IDhtGtI@EpiskopatNews pic.twitter.com/ABXUdpTNI7
Adwent to zatem czas, w którym mogę nauczyć się patrzeć na świat w całkiem nowy sposób, postrzegając go jako arenę Bożej wyobraźni, dostrzegając w nim Miłość niemającą granic. To brzmi jak poetycka zabawa słowem, ale to tak naprawdę szukanie słów dla wypowiedzenia tajemnicy przychodzenia Jedynego Słowa, które ma nieskończony sens. Tym jest właśnie adwent – próbą odkrycia w sobie prawdy, dobra i piękna, które świadczą o wyjątkowości człowieka stworzonego na obraz i podobieństwo samego Boga. Ta wyjątkowość łączy się też ze szczególnym powołaniem człowieka, jakim jest świętość: „A na koniec, bracia, prosimy i zaklinamy was w Panu Jezusie: według tego, coście od nas przejęli w sprawie sposobu postępowania i podobania się Bogu i jak już postępujecie, stawajcie się coraz doskonalszymi!” (1 Tes 4,1).
Dobrze przeżyty adwent to czas, w którym najważniejsze nie jest odliczanie dni do świąt, lecz dni, jakie zostały do mojego spotkania z Panem w wieczności. W tym okresie poprzedzającym Boże Narodzenie mamy uzmysłowić sobie, że naszym powołaniem jest Niebo. Wtedy głębokiego sensu nabierze dla nas przyjście Chrystusa na świat w ludzkim ciele – stanie się czymś więcej niż wigilijną opowieścią. Dostrzeżemy w tym wówczas spełnienie marzeń ludzi wszystkich czasów, wciąż z lękiem stających w obliczu śmierci i z beznadzieją poddających się zwątpieniu w perspektywie trudnego do zniesienia cierpienia: „Wtedy ujrzą Syna Człowieczego, przychodzącego na obłoku... Nabierzcie ducha i podnieście głowy, ponieważ zbliża się wasze odkupienie” (Łk 21,27-28).
Adwent to nauka chodzenia z podniesioną głową. Nie z dumą, w której byłaby pogarda wobec tych, którzy nie widzą w Chrystusie swego Pana. Nie z pychą karmioną pozbawioną miłosierdzia radością z tego, że ja będę zbawiony, a inni potępieni. Podniesiona głowa chrześcijanina ma być znakiem dla innych. O czym ma ten znak świadczyć? O tym, że jest przyszłość. Podniesiona głowa nie jest zadzieraniem nosa, nie jest odwracaniem wzroku od tych, którzy być może leżą u moich stóp, błagając z różnych powodów o okazanie miłości. Chrześcijanin patrzy w Górę, bo stamtąd pochodzi jego siła, bo tam jest jego cel, bo tam jest odpowiedź na to, czego ciężaru tu i teraz nie da się znieść, bo jest niesprawiedliwym złem dotykającym niewinnych: „To zaś jest imię, którym ją będą nazywać: «Pan naszą sprawiedliwością»” (Jr 33,16). Podnieśmy głowy i spójrzmy na Tego, który jest wszystkim, czego nam trzeba.
Skomentuj artykuł