Ks. Żelazny: Ludzi bez pasji nie powinniśmy dopuszczać do kapłaństwa. Jeśli nie ma pasji, łatwo o kryzys
- Skróciłbym czas formacji seminarium: po trzech latach klerycy powinni już mieszkać i pracować na parafiach i stamtąd dojeżdżać na wykłady. Ludzi bez pasji nie powinniśmy dopuszczać do kapłaństwa, bo nam się księża rozlecą później na parafiach. Jeśli nie ma pasji, łatwo o kryzys. Wtedy bardzo często definicja świętości kapłańskiej brzmi: permanentny brak okazji do grzechu. No i trzeba, żeby klerycy się nauczyli dialogu i słuchania, bo w wielu wypadkach ludzie nie żądają od kapłana, żeby dał rozstrzygnięcie, ale żeby wysłuchał, spróbował zrozumieć - mówi ks. prof. Jan Żelazny w rozmowie z Martą Łysek.
Co powinno się zmienić w przygotowaniu przyszłych księży? Jakie rozwiązania są dobre, a co nie działa? Czego trzeba uczyć kleryków, żeby jako księża poradzili sobie z życiem i posługą i dlaczego bałaganiarzy powinno się dopuszczać do święceń dopiero wtedy, gdy nauczą się utrzymywać wokół siebie porządek? W nowym cyklu tekstów o formacji seminaryjnej rozmawiam z ludźmi, którzy mają wiedzę, doświadczenie, pomysły, konstruktywnie krytyczne spojrzenie - i po prostu kochają Kościół.
Zapraszam na kolejną rozmowę z ks. Janem Żelaznym, dyrektorem polskiej sekcji papieskiego stowarzyszenia Pomoc Kościołowi w Potrzebie, w latach 1997-2001 prefektem studiów w Wyższym Seminarium Archidiecezji Krakowskiej i znawcą chrześcijańskiego Orientu.
Marta Łysek: Miał ksiądz okazję obserwować formację przyszłych księży w dość odległym miejscu, bo aż w Libanie.
Ks. prof. Jan Żelazny: - Mieszkałem przez jakiś czas w głównym domu zgromadzenia księży maronitów antonianów w klasztorze Mar Chaaya (OMA). Ten dom jest połączony z nowicjatem i pierwszymi trzema latami studiów. Cztery rzeczy mnie zaszokowały w tym seminarium: pierwsza taka, że formacja nie ma określonej liczby lat. Przychodzi młody człowiek, mieszka z nimi i pracuje do momentu, w którym powie: a ja bym jednak chciał tu zostać. Po kilku miesiącach kolegium mu odpowiada. I czasem ta odpowiedź brzmi: wiesz co, może jednak byś jeszcze wrócił do świata, popracował trochę… miej z nami kontakt, przyjeżdżaj na weekendy, ale jesteś trochę jeszcze niedojrzały.
Czyli taki nasz propedeutyk.
- Tak, tylko robiony inaczej, nie na zasadzie, że zganiamy chłopaków i siedzą razem. Wiem, że ich styl życia w seminarium jest czymś, co w Polsce jest trudne do zrobienia. Na przykład praca fizyczna. Pomagają w gospodarstwie klasztornym, w winnicy, w sadzie oliwnym, w kuchni, gdzie trzeba pokroić dla czterdziestu mężczyzn pietruszkę do tabbouleh. W ich klasztorach nie ma wolności od pracy fizycznej: obowiązywało to także mnie jako przebywającego u nich księdza profesora. Jedyną osobą, która jest wolna, jest opat, ale też nie do końca, bo rano musi zrobić i podać wszystkim księżom kawę. I to jest obowiązek opata, żeby pamiętał, że ma służyć innym, by nie zapomniał, gdzie i kim dla nich jest. Seminarzyści muszą też sobie sami prać i prasować, a jak się okazało, że któryś jest - mówiąc wprost - fleją, to słyszał, że najpierw musi dorosnąć, a potem będzie mógł iść w formacji dalej. Mamusia nie mogła przywieźć, co zdarza się u nas. Bardzo mi się to spodobało, bo wydaje mi się, że błąd naszego roku propedeutycznego polega na tym, że chcemy przy pomocy kazań uzupełnić formację ludzką - a tego się nie da uzupełnić kazaniami.
Ale klerycy w propedeutyku jednak mają mieć i modlitwę, i pracę, i być razem.
- Ale de facto to są konferencje ojca duchownego. Również dlatego, że są problemy prawne dotyczące przepisów związanych z ich pracą. Ja osobiście widzę tu rozwiązanie, ale to jest moje prywatne zdanie: zrobić rok propedeutyczny jako rok skautingu. Kłopotem będzie może znaleźć chorągiew, która się na to zgodzi jak i stanicę 400 km od ich domu.
Jeśli ktoś po roku nie zostaje dopuszczony, to tak jakby został ukarany
Dość rewolucyjny pomysł.
- Nie, po prostu praktyczny! Zresztą trudno mówić, że w formacji ludzkiej po roku mają wszyscy być gotowi. Bo gdy ktoś po tym roku nie zostanie dopuszczony, to jest tak, jakby został ukarany. Od strony psychologicznej i wychowawczej to nie jest do końca dobre.
Ale mówi się przecież, że należy w propedeutyku dać tyle czasu, ile potrzeba, niezależnie od tego, czy to są trzy miesiące, czy dwa lata.
- Tak, tylko że na ogół to jednak jest rok. W klasztorze, o którym mówimy, jest grupka, w której chłopcy żyją, pracują i z której, gdy są gotowi, przechodzą na dalszy etap.
To trochę jak w modelu Lustigera - że najpierw są w propedeutyku, a potem mieszkają w parafiach i tam uczą się kapłańskiego życia. U nas ten model mógłby już zadziałać, bo wspólnoty seminaryjne są naprawdę małe i dałoby się je formować przy parafii. To jest pomysł dla nas?
- Na tym właśnie polega formacja w Mar Chaaya: klerycy prowadzą nabożeństwa i śpiewy, mają czas na porozmawianie z ludźmi, uczą się tam właśnie na tej zasadzie. W okolicy jest kilka parafii i oni tam mają stałą posługę, ale nie taką, że przyjdą i rozdadzą komunię, a potem uciekają do domu, ale taką, że rzeczywiście w tej parafii są. Potem są kolejne decyzje, seminarzysta mówi: dojrzałem, chciałbym być lektorem – i kolegium decyduje. Chce iść na studia – i znowu: dostaje zgodę albo nie. Najstarszy tam wyświęcony miał czterdzieści kilka lat, przez wiele lat pracował jako kucharz i był najlepszym kaznodzieją, jakiego słyszałem w życiu, ale został dopuszczony do święceń dopiero po czterdziestce, bo wcześniej nie umiał utrzymać porządku. Przyznał się zresztą do tego.
I ten pierwszy etap może trwać tyle, ile potrzebują?
- Fuad, który był jednym z moich nauczycieli wymowy języka syryjskiego, był na tym pierwszym etapie już chyba szósty rok. Dorosły, wiekiem ponad nimi wszystkimi. Więc widać, na czym polega różnica.
To też jest kryterium: czy kleryk umie zadbać o porządek wokół siebie
Nie mamy szybko księży.
- Tak, to jest problem dla biskupów, dla diecezji, dla parafii. To prawda. Mam tego świadomość. Ale dobre jest to, że oni tam z góry to wiedzą: święcenia to nie jest kwestia ściśle wyliczonych lat, czyli że jak wstąpiłem w 2025 roku, to w 2032 roku będę święcony. Nikt tam nie miał odwagi tak ustalić. A układało się różnie. Był na przykład taki chłopak, Jack, poukładany, bardzo dojrzały informatyk. Wracam za rok i ku mojemu zdziwieniu Jack jest już na studiach. Bo on był gotowy, nie ma co go tutaj trzymać. Więc nie ma układu lat, a do tego każdy z nich jest indipendente, niezależny, choć żyje we wspólnocie w odróżnieniu od naszych księży. Dlatego ma umieć wokół siebie zadbać, i to też jest kryterium: jak wchodzi się do pokoju, jest bałagan raz i drugi, to kolegium stwierdza: z kolejnym etapem poczekamy, aż wchodząc do twojego pokoju nie będziemy tego spotykali.
Bardzo motywujące.
- Druga rzecz dotyczy tego, że u nich w seminarium naprawdę patrzy się na umiejętności człowieka. I ten czas jest czasem rozeznania dla przełożonych nie tylko tego, czy kogoś dopuścić, ale także tego, do czego on się nadaje. To jest szukanie talentów i świadomość, że je trzeba rozwijać. W klasztorze jest wielu pasjonatów – irydologów, chemików, ogrodników. Każdy odprawia, sprawuje sakramenty, powadzi ludzi. Ale każdy ma pasje!
I to jest to, czego u nas nie ma... Kiedyś pytałam człowieka od formacji o indywidualne prowadzenie w talentach i usłyszałam, że seminarium nie jest po to, żeby klerycy mieli dobrostan i rozwijali talenty.
- Ale to nie jest kwestia dobrostanu!
Ale tak to zostało zrozumiane: że osobisty rozwój w tym, czym kleryk jest obdarowany i utalentowany, musi się schować, bo przyszły ksiądz musi wejść w formatkę.
- I musi zrobić wszystko tak, jak inni, ścięty z obu końców. To wcale nie jest dobrostan. Jack był dobry w komputerach, w tej chwili jest odpowiedzialnym w telewizji Noursat (libańskiej telewizji katolickiej – przyp. red.) I on po prostu miał dodatkowe zajęcia, żeby rozwijać ten talent: nikt mu nie zmieniał pozostałych.
Jeśli ktoś odchodzi z seminarium, koledzy tańczą potem na jego weselu
A jak się podchodzi do tych, którzy rezygnują w trakcie?
- Tam jest troszkę inne podejście: akolitą u nich jest każdy seminarzysta, każdy też może mówić kazania w czasie Mszy Świętej, co powoduje, że wysyłają na praktykę niewyświęconych. Jeżeli chłopak się nie sprawdzi i mu się nie udaje, odchodzi z błogosławieństwem kolegów i tańczą potem na jego weselu. Są dalej przyjaciółmi: nie ta droga, w porządku. To mi się bardzo podoba, bo u nas próba samotnego życia dla alumna po diakonacie to jest często za późno. Włącza się element wstydu, problem z wycofaniem się, włączają się różne rzeczy, które mają wpływ na decyzję, a one nie powinny się włączać. Dlatego taka praktyka w Oriencie to jest według mnie bardzo dobre rozwiązanie. Ale chcę też powiedzieć kilka słów o tym, co dla mnie jest największym problemem, jeśli chodzi o kwestię wychowania - i nie jest to kwestia dotycząca tylko seminarzystów, ale przede wszystkim przytyk do rodziców.
Dziękuję bardzo, zobaczmy, czy do mnie też (śmiech).
- Mam wrażenie, że dzisiejsi ludzie chcą być lepsi niż Bóg Ojciec. Chcą, żeby dzieci rozwijały się spokojnie, chcą zabezpieczyć je przed różnego typu trudnościami: niech się uczą, niech się rozwijają, to wystarczy. W ten sposób de facto wszyscy w większości wierzący chrześcijanie oskarżają Ojca Niebieskiego, że był fatalnym ojcem dla Chrystusa - bo swojemu Synowi wcale tego nie zafundował.
Młodzi teraz boją się sami podejmować decyzje, uciekają od nich
Okej, mocno powiedziane, ale rozumiem metaforę…
- Pan Jezus przyjście na świat miał nie bardzo udane, jeśli chodzi o warunki. Doświadczył wygnania z rodzicami, chodzenia nie wiadomo gdzie. Od samego dzieciństwa była praca, wcale nie najlepsze szkoły i tak upłynęło mu ponad trzydzieści lat życia. Czyli Bóg wybrał dla swojego Syna taką drogę, że widząc ją, dziewięćdziesiąt procent obecnych rodziców powiedziałoby, że „miał złych rodziców”.
Tylko, że Pan Bóg miał Syna, który był doskonały w swoim człowieczeństwie, Syna, który potrafił podjąć decyzję, potrafił słuchać, potrafił mówić i potrafił złożyć siebie samego w ofierze, który był dojrzałym mężczyzną. A my produkujemy uniseksy. Słabiutkie w życiu. Nawet mają dobre oceny - no i co z tego. Spotykają pierwsze trudności i zaczynają się kłopoty. Boją się sami podejmować decyzje, uciekają od nich. Wychowaliśmy pokolenie wyjątkowych egoistów: duży procent młodych ludzi nie chce mieć dzieci dlatego, że z tym są związane kłopoty. Takie jest ich podejście do opieki nad starszymi, a jeśli trafiają na jakiekolwiek kłopoty w związku, to się ewakuują, bo problemy i trudności nie są dla nich.
I oni też trafiają do seminarium?
- Czasami tak. I teraz proszę mnie dobrze zrozumieć: to jest błąd, który robimy w egzegezie Pisma Świętego. Nie mówimy jasno: to nie jest droga wychowania dojrzałego człowieka. Co więcej, to jest nie tylko niezgodne z Pismem Świętym, to jest niezgodne z biologią. Wszyscy się deklarujemy, że jesteśmy wyznawcami ewolucjonizmu, a ewolucjonizm wyraźnie mówi, że nie ten wygrywa, kto jest najsilniejszy i najmądrzejszy, tylko ten, który się umie najszybciej dostosować do zmiany sytuacji. I to jest dokładnie ta rzecz, której pozbawiamy nowe pokolenie. Nie uważam, że rodzice powinni tworzyć tor przeszkód, ale uważam, że nie powinni go minimalizować. Nie jestem od tego, żeby tworzyć młodemu pokoleniu dodatkowe kłopoty, i to też się tyczy seminarium, ale wcale nie uważam, że powinniśmy je zmniejszać. Dlatego, że najważniejszą rzeczą jest wprowadzenie ich do umiejętności dostosowania się do sytuacji. Z tym jest związana druga rzecz. W przypowieści o talentach Jezus nawet temu najmniej obdarowanemu dał talent, czyli trzydzieści kilogramów złota. Dużo! Natomiast u nas rozwijamy bardzo mało. Nazywam to zasadą APAP: albo pasja, albo patologia. A nowe pokolenie nie ma w ogóle pasji!
Z tym akurat się nie zgodzę, bo widzę nastolatków, którzy mają pasję.
- Jedną!
Nie, więcej! Próbują, testują, szukają, a jeśli coś okazuje się nie dla nich, rezygnują i próbują czegoś nowego.
- I w tym jest rzecz, że rezygnują. Pamiętam swój początek liceum, miałem wtedy dopiero dwanaście lat i zapisałem się na wszystkie możliwe kółka. Jacht, koło teatralne, ju-jitsu. Do tego był potrzebny podpis rodziców. Pytali tylko: dziecko, masz świadomość, że zgodnie z naszymi zasadami do końca roku będziesz musiał na te wszystkie zajęcia chodzić i my będziemy to sprawdzali? Oburzałem się. Ale około października pojawił się kryzys. Problem polegał na tym…
…że nie było kiedy spać.
- Tak, a rodzice nie popuszczali i do końca roku musiałem wszystko kontynuować. W następnym roku kontynuowałem już tylko dwie rzeczy. Brakuje nam świadomości tego, że przy każdej pasji przychodzi moment depresji. A my za często się na to zgadzamy. Przykład z życia: po nominacji na dyrektora Pomocy Kościołowi w Potrzebie podjąłem decyzję, że przestaję być instruktorem nurkowania, a robiłem to przez dwadzieścia lat. W tym czasie doświadczyłem jednego: jeśli zgłaszali się na kurs ludzie po czterdziestce, wszyscy go kończyli - a młodych może z dziesięć procent.
Ksiądz nie może żyć tylko przygotowaniem kazań i modlitwą. Musi mieć pasję
W kontekście seminarium to też jest ważne?
- Oczywiście, a to dlatego, że ksiądz zostaje sam. Nie może żyć tylko przygotowaniem kazań, katechezą, modlitwą. Jeżeli nie ma pasji, która wypełnia jego czas, nie ma odpoczynku, to organizm sam go zażąda - i to jest właśnie często patologia. I jeśli chodzi o wychowanie księży, to mało jest w seminarium uczenia tego typu pasji.
Widzę czasami księży strażaków, rowerzystów czy harcerzy, którzy mają pasję i znajdują na nią miejsce w swoim kapłaństwie, ale są bardzo źle odbierani, bo „ksiądz powinien być tylko księdzem”, a „pasja kradnie mu czas na duszpasterstwo”.
- Tak samo jest w małżeństwie: wiele żon moich kolegów uważało, że pasja ich mężów jest kosztem rodziny.
Czasem tak jest.
- Wszędzie może być nadużycie. Ale z drugiej strony miałem takiego kolegę, ósemka dzieci, dwie firmy: jedną prowadzi on, drugą żona, i ta żona powiedziała mi tak: ona się na jego pasję godzi, bo konik, żeby ciągnąć, musi sobie pobrykać. Nie miała problemu z tym, że my z Tomkiem trzy lata co tydzień rano nurkowaliśmy. Mówiła mi tak: ja też mam swój czas, mój mąż nigdy by się z tobą nie umówił w czwartek wieczorem, bo ja mam wtedy fryzjera lub spotkanie z koleżankami. I nie interesuje mnie nic. Muszę mieć odskocznię od analizowania, czy kaszel dziecka to nie początek alergii czy czegoś poważniejszego, muszę porozmawiać o innych rzeczach, ładnie się ubrać i to jest ważne. I mam świadomość, że mój mąż też musi mieć moment, w którym z kolegami rzuci sobie wyzwanie, sprawdzi się i wróci do domu zupełnie inny.
Wielu księży z pasją to dla proboszczów trudni wikariusze
A teraz odnieśmy to do kapłaństwa.
- Powiem tak: wielu księży, których znam, takich z pasją, jest trudnymi wikariuszami dla proboszczów.
Bo chcą czasem wyjść z domu i pilnują wolnych dni?
- Ale wiem jednocześnie, że mają świetny kontakt z młodzieżą, z ludźmi - i naprawdę wśród nich nie spotkałem żadnej patologii. Może z nimi i pogadać, i się pośmiać, i porozmawiać na poważne teologiczne tematy.
Są żywi.
- Tak. I to im daje równowagę. Nawet jak się taki ksiądz z kimś pokłóci, to może i puści wiązankę taką, że i woźnica by się pod Morskim Okiem nie powstydził, ale zaraz potem się z tym kimś dogada. Po prostu: reaguje normalnie. Kiedyś uczono w seminarium gry w brydża po to, żeby księża się ze sobą spotkali. To było mądre, dawano im pasję i okazję do bycia razem, teraz o tym zapomnieliśmy. Przygotowujemy ich do życia we wspólnocie i w warunkach, którym nigdy nie będą żyli. Zresztą seminarium z punktu widzenia przygotowania ich do życia w kapłaństwie jest w ogóle niepotrzebne.
Przygotowujemy kleryków do sposobu życia, którym nigdy nie będą żyli
A jak to inaczej zrobić?
- Najpierw zastanówmy się, dlaczego tak jest. Seminarium jest instytucją zakonną: wyrosło z zakonu, z nowicjatu. Problem polega na tym, że na parafii nie spotkałem się z tego typu trybem życia, tym bardziej, odkąd jest katecheza w szkole. Czyli przygotowujemy chłopaków do takiego sposobu życia, którym nigdy nie będą żyli.
Część kleryków tak mówi: że chcieliby już wyjść z seminarium i zacząć żyć normalnie.
- Tak. Do tego uczymy ich na teologii odpowiedzi na pytania, których im nikt nie zada. To nie znaczy, że ludzie nie mają pytań teologicznych – ale na te, które mają, nie uczymy ich odpowiadać. I to jest ich problem, ich frustracja. Przychodzą do świata, w którym się nie mogą odnaleźć. Na parafii nie zawsze się da dogadać z proboszczem z prostego powodu: wikary ma lat dwadzieścia cztery, proboszcz ma około pięćdziesięciu pięciu, czyli wikary mógłby być jego synem, a czasem, jak proboszcz jest starszy, to nawet i wnukiem. Brutalne, ale tak jest. Oni nie będą nadawali na tych samych falach. Patrzę na moich kolegów, którzy są proboszczami: to są zupełnie inne pokolenia i to nie jest wina ani jednego, ani drugiego.
Nie jesteśmy też nauczeni dialogu. Mnie dopiero orientalni nauczyli, czym jest dialog. Dialog nie jest po to, żebym wyłożył swoje racje, dialog nie jest po to, żebyśmy znaleźli konsensus, dialog jest po to, żebym ja zrozumiał drugiego. Jak drugi będzie chciał jeszcze mnie usłyszeć, to super i się dogadamy. Ale do dialogu przystępuję nie po to, żebym kogokolwiek przekonał, tylko żebym go zrozumiał. Pytania zadaję nie po to, żeby wytłumaczyć, co ja myślę, tylko po to, żebym zrozumiał, co on myśli.
Nie da się nie zauważyć, że księży wychowuje się w formacji akademickiej, do tego, żeby byli nauczycielami, i w efekcie mają nawyk wykładania swoich racji.
- Dokładnie. A to nie na tym polega.
Nowy ksiądz na parafii często zaczyna od zmian. Nie o to chodzi
Co z tym zrobić?
- Trzeba tego po prostu uczyć. Myślę, że dobry propedeutyk może w tym pomóc. Kwestia dialogu jest kwestią człowieczeństwa, nie kapłaństwa. Ważna jest też wspólna praca, czyli coś, do czego my nie mamy umiejętności: zazwyczaj nowy ksiądz zaczyna od tego, że likwiduje wszystko to, co robił poprzednik. To samo jest z proboszczem.
W pewnym sensie to rozumiem, bo jak przychodzę ze swoimi pomysłami i swoją świeżością, to czasami nie mam ochoty ciągnąc czegoś, co już jest, bo to nie jest moje. Nie chcę tego bronić, ale trochę rozumiem, że nowy w parafii ksiądz chciałby robić coś swojego.
- Wydaje mi się, że w swoim życiu pokazałem, że tak nie musi być. Ale ja robię swoje. Tyle, że nie apoteozuję swojego poprzednika, ale mam też odwagę powiedzieć, że coś jest dobrze zrobione. No i tak mnie w domu nauczyli, że najpierw trzeba posłuchać i popatrzeć, a dopiero po pół roku wprowadzać zmiany. Uważam, że to jest dobra szkoła i można tego nauczyć. Druga rzecz jest taka, że młodzi księża działają teraz czasem na zasadzie, że jak coś mi nie pasuje, to nie będę tego robił. Multitasking jest w tej chwili w Kościele potrzebny, bo jest nas, księży, mało. Więc nie mogę sobie wybierać tylko tego, co bym chciał: muszę być i od Straży Honorowej Serca Pana Jezusa, i od kółek różańcowych, i od Radia Maryja, i od ministrantów.
Nie ma wyjścia.
- Nie ma wyjścia, takie jest życie. Ale pani, która uczy w szkole, też musi być dla wszystkich. Ekspedientka jest dla miłych i dla niemiłych klientów. Sorry, takie jest życie. Jako ksiądz rozwijasz swoje umiejętności, ale to nie znaczy, że nie umiesz się zająć czymś innym. O tym, że jesteś dobrym kapłanem ja wiem nie dlatego, że świetnie gadasz z młodzieżą, tylko dlatego, że inna grupa cię męczy, ale przychodzisz, jesteś zawsze na spotkaniu przygotowany, bo to też są ludzie, którzy cię utrzymują. I masz czas na wysłuchanie starszej pani tak samo jak tych młodych ludzi. Wtedy wiem, że to robisz dla Pana Jezusa. A jak siedzisz z młodymi i tobie jest przyjemnie, to ty to robisz dla siebie.
Słyszałam kiedyś, jak młodzi księża dla żartu nadają przezwiska parafianom, na przykład ktoś jest nazywany „odkurzaczem” ze względu na to, jak przyjmuje komunię. Przyznam, że potem czułam się trochę nieswojo, przystępując do komunii… A poważniej – niepokoi mnie to, że ksiądz traktuje człowieka jak obowiązek, z którego można sobie żartować, żeby sobie ulżyć w pracy.
- Bo jak nie masz pasji, to nie masz gdzie żartować i z czego. Jak masz pasję, masz gdzie żartować, masz komu i gdzie robić kawały. Jak nie masz pasji, możesz żartować tylko ze swojej pracy. To nie jest tylko problem księży czy seminarium, ale ludzi w związkach też. Gdyby taki młody ksiądz latał na lotni czy skakał na spadochronie, to on by w zakrystii nie mówił, że przyszedł odkurzacz, tylko mówiłby o ostatnim skoku.
Jeśli nie ma pasji, zostaje tylko praca, a wtedy łatwo o kryzys
A jak to zrobić? Nie każdy ma pasję. Czy trzeba przymusić seminarzystów do tego, żeby je znaleźli, kiedy nie mają na to czasu ani ochoty, a nikt ich nie zachęca?
- Czekać na propedeutyku, aż przyjdzie ochota na pasję. I ja wcale nie żartuję, mówię zupełnie poważnie!
Wydaje mi się, że jest odwrotnie: czeka się, aż porzucą to wszystko, co nie jest kapłaństwem.
- Odrzucenie wszystkiego miało sens, kiedy wchodziło się do wspólnoty, w której żyło się 24/24 do końca życia. Wtedy pasje mogły powodować problemy we wspólnocie. W sytuacji, kiedy ksiądz jest sam, już nie ma tego problemu. Jest inny problem: że nie będzie nic. A jeżeli nie będzie nic, to bardzo łatwo o kryzys. Wtedy bardzo często definicja świętości kapłańskiej brzmi: permanentny brak okazji do grzechu.
I lekarstwem jest pasja, a nie zniesienie celibatu?
- Oczywiście! Zresztą to nie jest problem tylko księży. Jeśli facet wraca z pracy i mówi tylko o pracy, jak długo żona to wytrzyma? Dzieci będą szczęśliwe? Czy to je będzie interesowało?
Trudno zaprzeczyć, że tak jest, ale mimo to mam wrażenie, że ludzie świeccy coraz bardziej dbają o siebie w tym zakresie – natomiast księża jakby jeszcze do tego nie doszli. Zresztą myślę, że w małżeństwie do tego łatwiej dojść, bo w kapłaństwie nikt ci nie powie: jesteś nieznośny, weź urlop i jedź w góry, zniknij sobie na jeden dzień, bo widzę, że bardzo potrzebujesz odpocząć. A wikaremu, a jeszcze bardziej proboszczowi, kto tak powie?
- A do tego coraz więcej jest samotnych księży na parafiach, gdzie ksiądz nie ma nawet w wakacje wolnego… Podsumowując to, co mówiłem o formacji, widzę kilka punktów. Po pierwsze skróciłbym czas formacji seminarium: po trzech latach propedeutyka klerycy powinni już mieszkać i pracować na parafiach i stamtąd dojeżdżać na wykłady. Druga sprawa to rozwinięcie pasji i bez nich nie dopuszczamy do kapłaństwa, bo nam się księża rozlecą później na parafiach. No i trzecia sprawa, a to trzeba jasno powiedzieć, to jest kwestia przemyślenia „Ratio studiorum…” w takim kierunku, żeby klerycy się nauczyli dialogu i słuchania, bo w wielu wypadkach ludzie nie żądają od kapłana, żeby dał rozstrzygnięcie, ale żeby wysłuchał, spróbował zrozumieć.
W ankietach synodalnych to mocno wychodziło: że ksiądz ma mieć czas, być dostępny i wysłuchać. I nie było tam mowy o rozwiązywaniu problemów.
- I tego powinno uczyć seminarium. I jeszcze jedna rzecz, którą też trzeba jasno pokazać. Bardzo często mi się zdarza w konfesjonale, że spowiadając, wypytuję człowieka o jego formy odpoczynku. Bo siedemdziesiąt procent grzechów i pań, i panów pochodzi z tego, że nie umieją odpoczywać. Dlatego są ważne te pasje: trzeba umieć odpoczywać. Bo jeśli człowiek nie umie odpocząć, przyjdzie moment, że materiał nie wytrzyma.
Przeczytaj poprzednie rozmowy w cyklu:
1. Rozmowa z ks. Michałem Oleksowiczem: Ojciec duchowny o formacji kleryków: Proponuję to, co sam przeżyłem. Inaczej bym grał
2. Rozmowa z ks. Tomaszem Metelicą: Seminarium nie może uczyć, że ksiądz musi sobie radzić ze wszystkim sam. Rektor nowego seminarium o formacji
3. Rozmowa z ks. prof. Robertem Woźniakiem: Ks. Robert Woźniak: Klerycy powinni być przy parafii. Możemy wiele zyskać w lustigerowym modelu seminarium
4. Rozmowa z abp. Józefem Guzdkiem: Obniżanie wymagań w seminarium to droga donikąd
5. Rozmowa z ks. Stanisławem Adamiakiem: Jak wygląda przygotowanie przyszłych księży? Czy łączenie seminariów jest nieuchronne? Odpowiada rektor seminarium
Skomentuj artykuł