Adam Szustak OP: żyłem w totalnej rozwałce i w poczuciu, że jestem niewierzącym księdzem
"W pierwszej sekundzie tej modlitwy, bez żadnej rozgrzewki czy jakiegoś rozbiegu, jak tylko usiadłem, zanim oni jeszcze otworzyli usta i zaczęli cokolwiek mówić, zostałem jakby zabity" - dominikanin opowiada o modlitwie, która zmieniła jego życie.
Oczywiście, jak to bardzo często bywa, wszystko to szybko się rozmyło, a raczej przyszedł zły i zamazał we mnie całe to doświadczenie Bożej miłości. Wszystkie grzechy i słabości wróciły z ogromną siłą i byłem trzy razy bardziej uwikłany niż wcześniej.
W międzyczasie jednak wyświęcili mnie. Żyłem więc w totalnej rozwałce i w poczuciu, że jestem niewierzącym księdzem. Co więcej, zostałem duszpasterzem „Beczki”, czyli krakowskiego duszpasterstwa akademickiego. Co niedzielę wychodziłem na ambonę, przede mną cztery tysiące ludzi, a ja miałem dojmujące wrażenie, że zupełnie nie wierzę, że mówię do nich kazania o Bogu, którego nie znam i którego nie doświadczam. Tak mocno szatan zatarł we mnie obraz Boga, który wcześniej dostałem. Tak silnie przekonał mnie o moich grzechach, że całkowicie stałem się ślepy na to, kim jest Pan Bóg. Myślałem wtedy, że zwariuję na skutek rozdwojenia jaźni, bo gadam do ludzi o tym, w co sam nie wierzę.
W takim momencie mojego życia zadzwonili do mnie bracia z Warszawy, z klasztoru na Służewie, z informacją, że zaprosili do siebie do kościoła dwóch misjonarzy z Brazylii. Byli to ojcowie Antonello i Enrique, ksawerianie, którzy żyją w założonej przez siebie wspólnocie Przymierze Miłosierdzia w Brazylii. W maju 2008 roku mieli zaplanowaną serię rekolekcji w Polsce i tak się akurat stało, że przed Zesłaniem Ducha Świętego pojawiły im się trzy dni wolne, ponieważ ktoś odwołał rekolekcje. Bracia zapytali mnie więc, czy w związku z tym, że jestem duszpasterzem w Krakowie, nie chciałbym ich zaprosić, by poprowadzili u nas rekolekcje przed Zesłaniem. Pomyślałem: „Ale po co? Na co mi jacyś magicy z Brazylii?”. Próbowałem się jakoś wykręcić, tłumacząc, że okres wielkanocny to nie czas na rekolekcje, że nikt wtedy nie przyjdzie, a tym bardziej studenci. Tydzień próbowałem ich przekonać, że to bez sensu i jakoś na około powiedzieć moim braciom, że nie chcę u siebie tych szarlatanów, ale Jasiu Chwast, mój brat zakonny, był tak przekonujący, że nie byłem ostatecznie w stanie mu odmówić i w końcu się zgodziłem. Przymusił mnie do tego argumentem, że nie ma co z nimi zrobić w te dni, i dodał: „Weź mi ich po prostu, bo mam już dość”.
Ojcowie z Brazylii przyjechali do Krakowa pociągiem, wybrałem się więc po nich samochodem na dworzec. Gdy ich zobaczyłem, omal nie parsknąłem śmiechem, bo wyglądali jak Flip i Flap - jeden wysoki, drugi niski, jeden w rozchełstanej koszuli, drugi w koloratce i sweterku. Żeby jeszcze było mało, mówili wyłącznie po włosku, ja zaś w tym języku ani słowa, więc w ogóle nie mogłem się z nimi dogadać. Do klasztoru jechaliśmy w zupełnej ciszy. Pomyślałem sobie: „Boże, jakaś katastrofa”, bo wiedziałem, że będę musiał z nimi jeszcze jeść posiłki i się nimi zajmować, bo to ja ich zaprosiłem.
W końcu zaczęły się rekolekcje. Ludzi naszło po prostu milion, bo okazało się, że wszyscy tych Brazylijczyków znają lub o nich słyszeli, więc kościół był tak pełny, że nie dało się wcisnąć szpilki. Podczas nabożeństw ci ojcowie robili zaś cuda-wianki - krzyczeli, biegali, dmuchali w mikrofon podczas modlitwy do Ducha Świętego, by zobrazować wiatr. Patrzyłem na to i myślałem sobie: „Co to w ogóle jest? Co tu się dzieje? Jakiś cyrk po prostu!”.
Po pierwszym dniu rekolekcji, gdy usiadłem z nimi do kolacji, a razem z nami jeden brat, który znał włoski, by tłumaczyć, ojcowie zagadali do mnie. Powiedzieli, że bardzo dziękują, że mogli tu przyjechać i że cieszą się z tych wieczornych rekolekcji, ale tak naprawdę to przyjechali tu w innym celu. Ich wewnętrznym powołaniem, które przede wszystkim chcą realizować, jest modlitwa za księży. Wiedzą, że rekolekcje prowadzone w kościołach są bardzo potrzebne, ale zasadniczo chcą w tych miejscach, w których głoszą, modlić się za księży. Poprosili mnie więc o wywieszenie w klasztorze listy, na którą będą mogli wpisywać się bracia. Zarezerwowali sobie bowiem trzeciego dnia rekolekcji sześć godzin przed południem i są gotowi, by się za nas wtedy modlić. Zrobiłem to, o co mnie prosili, i jeszcze tego wieczoru lista zawisła. Minął jednak wieczór, potem poranek następnego dnia, zbliżało się południe i póki co nikt się nie wpisał. Pomyślałem: „Straszny wstyd. Prawie stu dwudziestu braci w klasztorze, a nikt się nie wpisał”. Zapisałem się więc jako pierwszy na liście, by zachęcić innych. Do wieczora jednak dopisało się jeszcze tylko dwóch braci, więc łącznie na cały klasztor trzyosobowa delegacja.
Następnego dnia, równo o dziesiątej rano, stawiłem się w kaplicy akademickiej, czyli takiej małej kaplicy za grobem świętego Jacka. Gdy ojcowie Antonello i Enrique zobaczyli tylko trzy nazwiska na liście, byli lekko zdziwieni i pewnie pomyśleli:„Uuu, to niezłe Jerycho mają w tym klasztorze”. Byłem pierwszy na liście, trudno było uciec, choć bardzo chciałem, więc zaczęliśmy. Tego, co tam się wtedy wydarzyło, nie jestem w stanie do dziś opowiedzieć. Usiadłem na stołku, oni wzięli mnie w obroty, czyli zaczęli się ze mną modlić. W pierwszej sekundzie tej modlitwy, bez żadnej rozgrzewki czy jakiegoś rozbiegu, jak tylko usiadłem, zanim oni jeszcze otworzyli usta i zaczęli się cokolwiek mówić, zostałem jakby zabity. Nie potrafię tego opowiedzieć, ale psychicznie, fizycznie i emocjonalnie czułem się, jakbym po prostu umarł. Miałem wrażenie, że ktoś mnie zabija.
W pewnym momencie tej modlitwy pobożny ojciec Enrique klęczał obok mnie i trzymał swoją rękę na moim sercu. Trwało to jakieś dziesięć minut, a ja przez cały ten czas miałem doświadczenie podobne do tego, jakby on dosłownie otworzył mi klatkę piersiową - tak, piszę to zupełnie poważnie, nie zwariowałem, jestem całkiem zdrowy psychicznie i mam na to dowody - i wyciągnął mi serce. Wręcz fizycznie czułem, jakby mi wyjmowano serce z ciała, i miałem ochotę krzyczeć:
„Człowieku, co ty mi robisz?”.
Miałem zamknięte oczy, ale byłem przekonany, że gdy je otworzę, zobaczę wielką dziurę w moim ciele i faceta, który w ręku trzyma moje serce - on jednak tylko trzymał rękę na mojej klatce piersiowej. Doświadczałem dokładnie tego, o czym pisze prorok Ezechiel, że Bóg wyjął mi serce kamienne, a włożył serce z ciała (por. Ez 36, 26). Pan Bóg po tylu latach, widząc, że różne Jego zabiegi i starania na nic się zdają, stwierdził: „Ten gość się nigdy sam nie nawróci, trzeba mu zmienić serce”. Bóg więc wziął, wydobył, wymienił, powyciągał aorty, wsadził nowe, ponaprawiał wszystkie komory, poczyścił, a następnie zaszył i zamknął. Wypłakałem wtedy chyba z osiem wiader łez. Nigdy w życiu tyle nie płakałem. Nie panowałem nad sobą, swoimi emocjami, nad niczym. Miałem wrażenie, że Ktoś jakby mną zawładnął, ale to wszystko działo się jednocześnie w zupełnej wolności. W każdej chwili jakbym słyszał pytanie: „Mogę?” i wiedziałem, że mogę się nie zgodzić. Wystarczyłoby jedno moje „nie” i natychmiast wszystko by się skończyło. To zawładniecie nie było żadnym zniewoleniem, ale działo się z moją nieustanną akceptacją i trzeźwą świadomością. Bóg cały czas mnie pytał: „Mogę wejść? Wpuścisz Mnie? Wprowadzisz Mnie dalej? Pozwolisz?”.
Modląc się nade mną, ojcowie z Brazylii powiedzieli mi bardzo wiele rzeczy o mnie. Nadali mi nowe imię, jak znamy to z historii Jozuego i z Apokalipsy. Pokazali mi pewną historię biblijną, która jest moim imieniem i która jest zawarta w moim normalnym imieniu, a która w dodatku jeszcze opowiada całe moje życie. Opowiedzieli mi o rzeczach dotyczących mnie i mojego życia, których nie mieli prawa wiedzieć. Choć znaliśmy się zaledwie od trzech dni, a rozmawialiśmy może ze dwa razy i to o sprawach organizacyjnych, a nie o moim życiu, opisali dokładnie, kim jestem, co się we mnie dzieje i co trzeba we mnie zrobić, co muszę zmienić i z czego się nawrócić. Do dziś nie potrafię opowiedzieć wszystkiego, co się wydarzyło tego dnia, ale jeśli ktoś spyta mnie, czy spotkałem żywego Boga, to moja odpowiedź zawsze będzie brzmieć: „Tak”. Nikt mnie nigdy nie przekona, że Go nie spotkałem, ponieważ w tej modlitwie nie chodziło o czarodziejów z Brazylii, tylko o Pana Boga. On oczywiście się nimi posłużył i jestem im niewiarygodnie wdzięczny, że pozwolili Bogu działać przez nich we mnie, ale głównym działającym był tylko i wyłącznie sam Pan Bóg.
Na tej modlitwie urodziłem się na nowo. Gdy po śmierci zapytają mnie w niebie, kto mnie zrodził, to padnie dość nieortodoksyjna odpowiedź: „Dwóch facetów”, ale rzeczywiście tak się wydarzyło. Modlitwa z charyzmatykami z Brazylii urodziła mnie na nowo. Dokonało się we mnie to, co Jezus mówi do Nikodema w Ewangelii świętego Jana, czyli ponownie się urodziłem, ale już nie z ciała, a z Ducha Świętego.
Gdy wyszedłem z kaplicy, ledwo trzymałem się na nogach, byłem dumny z siebie, że nie upadłem. Czułem się, jakby naprawdę dano mi nowe ciało i nowego ducha, nowe wszystko, zatem od początku uczyłem się chodzić i żyć. Stałem się zupełnie kimś innym. Nie chodziło jednak o jakieś emocyjki, ale o totalne, egzystencjalne - jakby to powiedział mój współbrat ze średniowiecza, święty Tomasz z Akwinu - ontyczne doświadczenie nowości. Wszystko we mnie zostało odnowione. Wiedząc, że po mnie miało wejść tam jeszcze dwóch braci, poczekałem na nich gdzieś w pobliżu i gdy wychodzili, pytałem ich o wrażenia. Oni zaś mówili:„Ale nuda, o człowieku, po co ja tu przyszedłem?”. Ojcowie Antonello i Enrique pomodlili się za nich, chwilę tam posiedzieli i nic. Słysząc coś takiego, myślałem, że zwariowałem.
Potem jednak powoli to, co otrzymałem, zaczęło się we mnie rozwijać. Trochę niezauważenie pojawiła się we mnie jakaś niewiarygodna Boża obecność. Na co dzień zacząłem doświadczać, że On JEST, a ja nie jestem już porzucony, ale umiłowany. Nagle zacząłem doświadczać, że jestem przez Boga niewiarygodnie kochany. Wręcz realną i namacalną prawdą stało się we mnie to, że On wziął na siebie wszystkie moje grzechy, zabrał je, wyrwał mnie z nich. Do dziś trudno mi to wszystko opisać.
***
Tekst pochodzi z książki: "Jestem nikim. Lekcje Jozuego">>
Dlaczego trzeba stać się NIKIM, aby w Twoim życiu nastąpiła zmiana, która przerośnie Twoje oczekiwania? Adam Szustak OP odpowiada na to pytanie, analizując historię starotestamentowego Jozuego. Historię, która okazuje się mówić o czymś zupełnie innym niż się wydaje i stawia dodatkowe pytania:
- Na ile chcesz być panem każdej sytuacji w swoim życiu, a na ile pozwalasz tam panować Bogu?
- Czy odczytujesz, co Bóg mówi do Ciebie, czy też, podobnie jak Baalam, potrzebujesz oślicy?
- Czy jesteś gotowy stać się NIKIM?
Bo tylko wtedy robisz przestrzeń dla Tego, który wszystko może zmienić jednym słowem.
Na potwierdzenie tych tez, Adam Szustak OP dzieli się obszernym ŚWIADECTWEM swojego nawrócenia i pełnego zaskakujących zwrotów akcji życia, które dziś nazywa autentycznym doświadczeniem zbawienia.
Jeśli bowiem On znajdzie serce, które będzie Go w tym czytaniu szukało, które będzie nadstawiało swoich uszu na Jego słowa, to On zrobi w nim wielkie dzieła. /Adam Szustak OP/
Skomentuj artykuł