Jeśli wzajemnie i szczerze dzielimy się sobą z tymi, których kochamy, wtedy spotykamy Zmartwychwstałego. Zabliźniają się nasze rany i stajemy się lepsi.
"Gdy tak rozmawiali i rozprawiali ze sobą, sam Jezus przybliżył się i szedł z nimi" (Łk 24, 15).
W "Ćwiczeniach Duchowych" św. Ignacy Loyola ciekawie ukierunkowuje osobę, która w oparciu o Pismo święte ma wyobrazić sobie spotkania Zmartwychwstałego z uczniami. Otóż święty każe "patrzeć, jak Chrystus, Pan nasz, spełnia zadanie pocieszania [swoich] i porównać Go do przyjaciół, którzy zwykli pocieszać się wzajemnie ( ĆD, 254)".
Żadnych fajerwerków. Żadnego hokus-pokus. Jezus pociesza, czyli przeprowadza od smutku, strapienia, lęku i izolacji do wspólnoty, nowego zapału i radości. Rozwiązuje relacje ze skrępowania i leczy rany. Czyni to za pomocą rozmowy i wspólnych posiłków.
W dzisiejszej Ewangelii św. Łukasz już na samym początku podkreśla, że Zmartwychwstały ukazuje się wtedy, gdy uczniowie rozmawiają ze sobą. I to nie o byle czym, lecz o Nim, a także o ich rozczarowaniu. Najpierw jest rozmowa, a potem wspólne jedzenie. Nic bardziej ludzkiego i zwykłego. Dwa "miejsca" objawienia Boga w czynnościach, które wykonujemy codziennie.
Być może uczniowie, a dzisiaj także my, mamy problem z rozpoznaniem obecności Zmartwychwstałego w życiu codziennym, ponieważ oczekujemy nadzwyczajności i olśnień. Tymczasem Jezus idzie nierozpoznany obok nas w tym, co prawdziwie ludzkie: smutek, głód, rozczarowanie, wątpliwości, dialog, dotyk, odbudowa wspólnoty, wspólny posiłek. Zmartwychwstałemu zależy, aby uczniowie rozpoznali w nim człowieka, a nie ducha.
Rozmowa to nie wykład ani kazanie. Zasadniczo służy zawiązywaniu i podtrzymywaniu relacji. Prawdziwa rozmowa jest też drogą. Trudno jednak nieomylnie przewidzieć dokąd nas zaprowadzi. Trzeba tu zaufania, bo niepewność jest jej częścią i gotowości do przyjęcia rany. Ludzie rozmawiając ze sobą mogą się pokłócić albo pojednać. Mają szansę wyjścia z niej z pełniejszym zrozumieniem drugiego albo z jeszcze większym pogmatwaniem. Rozmowa, jeśli płynie z naszej głębi, a musi w niej być miejsce także na ciemność i słabość, daje nam poznanie, które otwiera przed nami nowe horyzonty i przestrzenie ducha.
Ewangelista wyraźnie zaznacza, że rozmowa obu uczniów wracających do Emaus miała niewiele wspólnego z pogawędką o pogodzie. Raczej była to dyskusja pełna pasji i ważenia argumentów. Wskazują na to dwa słowa, których używa św. Łukasz. Pierwsze to "homileo" oddane w polskim tłumaczeniu jako "rozmawiać". Jednak "homileo" oznacza również "być we wspólnocie", "być razem". To ze wspólnoty wypływa rozmowa. Nawiasem mówiąc, słusznie przychodzi nam do głowy skojarzenie z liturgiczną homilią, która dzisiaj przybiera formę jednostronnego mówienia, chociaż nadal odbywa się we wspólnocie.
Słowa, które padają w rozmowie obu uczniów, nie pochodzą tylko z tego, co gdzieś usłyszeli bądź przeczytali. Słowa i uczucia wydobywają się z ich relacji, wychodzą z przestrzeni między nimi, ale także z nich, z tego, co obaj doświadczyli. Słowa wyrażają ich wewnętrzne przeżycia, dość przykre i trudne do przyjęcia. Do rozmowy konieczna jest więc wzajemność zakotwiczona w centrum osoby.
Drugi grecki termin użyty przez św. Łukasza to "suzeteo" - przetłumaczony jako "rozprawiać" . Jednak słowo to posiada mocniejszy wydźwięk. Oznacza gorącą dysputę, dociekanie, roztrząsanie racji za i przeciw, jednak nie w monologu, lecz w dialogu, graniczącym ze sporem. Podczas takiej rozmowy często jej uczestnicy nie zważają na upływający czas, a gdy wędrują nie dostrzegają ubywającej drogi. Człowiek rozmawia w ten sposób o czymś, na czym mu zależy. I dlatego tak się angażuje. Zapewne każdemu z nas zdarzyły się w życiu takie chwile wciągającej rozmowy, dzięki której zapomnieliśmy na chwilę o świecie.
Uczniowie razem drążyli temat, szukali sensu tego, co ich spotkało i wydawało się, że nigdy go nie znajdą. Widzimy, że obaj byli zranionymi uciekinierami, którzy po drodze namiętną rozmową próbowali opatrzyć swoje rany. W ich życiu rozegrała się przecież katastrofa. I to ona stała się zarzewiem rozmowy. Przecież ich serca zapłonęły nie tylko wtedy, gdy oczy im się otworzyły i w końcu rozpoznali Zmartwychwstałego. Już wcześniej poczuli się do głębi dotknięci tym, co zobaczyli na krzyżu. Bo nie tylko Serce Jezusa zostało przebite włócznią. Ich serca też zostały przeszyte. Rozpadła się grupa, zniknął Mistrz, wszelkie nadzieje prysły jak bańka mydlana. Takie doświadczenia bolą. Uczniowie idąc drogą, dzielili się smutkiem. Próbowali uporać się z bólem i rozczarowaniem.
Zauważmy jednak pewną subtelność. Oni smucili się nie tyle, a przynajmniej nie był to główny powód, z powodu braku Jezusa, ale dlatego, że On nie spełnił ich oczekiwań. Zapewne nie traktowali Jezusa instrumentalnie, byli z Nim w prawdziwej relacji, ale w głowach mieli również swoje własne wyobrażenie o Nim. I ten Mesjasz na ich obraz po prostu nagle wyparował. I dobrze.
Wzrost wiary w Boga zakłada konfrontację z tym, jak nieudolnie chcielibyśmy Go ustawiać. Dlatego rozczarowanie musi co rusz nas dopadać na drodze dojrzewania do bycia uczniem. Także w innych relacjach rozczarowania są normalnością i muszą być przedmiotem naszych rozmów. Jezus przybliżył się do uczniów właśnie wtedy, gdy nieco bezradni rozmawiali o ich poczuciu zawodu. I pomógł im odkryć sens tego, co przeżyli.
Jeśli w życiu wydarzy się coś dramatycznego mamy dwa wyjścia: wycofać się, uciec od ludzi, zamknąć się. Czasem potrzebujemy takich chwil na wstępne "wytrawienie" serca od naleciałości. Ale ostatecznie każdy zdrowy człowiek szuka wsparcia, chce wypowiedzieć to, co dla niego ważne. Nikt nie jest skazany na samotne mierzenie się ze sobą. Potrzebuje Drugiego, nawet jeśli z początku wydaje mu się, że sam sobie wystarcza albo uważa, że nic ani nikt mu nie pomoże.
Uczniowie mówią do Jezusa szczerze, chociaż początkowo jest to dla nich ktoś obcy. Gdy nas coś boli, nawet nieznany człowiek staje się dobrym partnerem do rozmowy. Może posłuchać i będzie trochę lżej.
Jeśli unikamy tematów ważnych, głębokich bądź drażliwych, to dlatego, że zanika więź między nami lub dawno już obumarła. Możemy wprawdzie mieszkać razem, iść drogą przez życie, ale nasze dusze dzieli coraz większa przepaść. Brak dzielenia się sobą powinien być sygnałem ostrzegawczym. Nic dziwnego, że wtedy w ramach ucieczki potrafimy pasjonować się tym, co w sumie od nas nie zależy albo tylko w niewielkim stopniu. Rozpala nas sport, fałszywie rozumiana polityka, pierwsze strony gazet, plotki i podglądanie życia innych. Zalew powierzchowności uniemożliwia wtedy rozmowę, która krzepi i odnawia. I pogłębia się poczucie oddalenia ludzi od siebie.
Dlaczego dzisiaj wzrasta popularność psychoterapeutów? Bo w codziennych relacjach stajemy się coraz bardziej powierzchowni. Rozmowy poddane wyłącznie technice, technologii, sprawom bieżącym i presji wyników wydrążają ludzi. Nie potrafimy ze sobą rozmawiać, ponieważ trudno jest słuchać. Cisza nas przeraża. Boimy się mówić o sobie, ponieważ coraz trudniej znosimy milczenie, które w rozmowie jest konieczne. Często nawiązujemy kontakt z innymi, gdy "czegoś" potrzebujemy. Za mało jest bezinteresownego zainteresowania człowiekiem, a nie tylko tym, co możemy od niego otrzymać lub załatwić.
Ludzie płacą krocie za to, aby w przyjaznej atmosferze być wysłuchanymi i zaakceptowanymi. I to pomimo tego, że mają obok siebie męża, żonę czy współbraci zakonnych. Na portalach społecznościowych mnóstwo ludzi spędza sporo czasu. Wymieniają się argumentami, dyskutują o świecie, zarażają innych ekshibicjonizmem, wołając w ten sposób o uwagę ludzi, których nie widzą. Ale niewiele z tego wynika, bo to płytkie rozmowy, bez twarzy. Dialogi nieautentyczne. Pozbawione przyjaźni.
Aby uwierzyć w Zmartwychwstałego, najpierw trzeba uwierzyć w możliwość szczerej rozmowy między ludźmi. Wrócić do korzeni, do tego, co najbardziej ludzkie. Gdy schodzimy do naszej głębi, by z niej mówić i dawać się innym jak chleb, oznacza to, że spotykamy Niewidzialnego. Z kolei gdy człowiek czuje się wysłuchany, doświadcza ukrytej bliskości samego Boga. To także jest Zmartwychwstanie.
Skomentuj artykuł