Nawet jeśli wielu świeckich katolików nie stoi dziś bezczynnie, to wszystko to jak krew w piach. Ba, nawet Kościół instytucjonalny nierzadko wkłada kij w szprychy.
"Nie tylko za nimi proszę, ale i za tymi, którzy dzięki ich słowu będą wierzyć we Mnie; aby wszyscy stanowili jedno, jak Ty, Ojcze, we Mnie, a Ja w Tobie, aby i oni stanowili w Nas jedno, aby świat uwierzył, żeś Ty Mnie posłał". (J 17, 20-21)
"Jesteś katolikiem? Jakże nam przykro"
W ostatnich tygodniach w debacie publicznej pojawiło się bardzo wiele głosów dotyczących zarówno kondycji Kościoła w Polsce, jak i szerzej - miejsca i roli chrześcijaństwa we współczesnym świecie. Obraz wyłaniający się z tych tekstów nie jest optymistyczny. Kościół pogrążony jest w kryzysie, kompletnie nie radząc sobie ze skandalami pedofilskimi. Epidemia przyśpieszyła i tak widoczny już wyraźnie od kilku lat proces opustoszania kościołów, obnażając nasz katolicyzm z kulturowej fasady. Istotnie spada liczba powołań kapłańskich i zakonnych, o wiele bardziej, niż wynikałoby to z samej demografii. Klasztory żeńskie od lat świecą pustkami. Maleje odsetek młodzieży uczęszczającej na katechezę w szkołach średnich. Rośnie liczba rozwodów i dzieci wychowujących się w rozbitych rodzinach. Coraz mniej osób, także w samym Kościele, akceptuje nauczanie w sprawach obyczajowych, które zawdzięczamy Janowi Pawłowi II. Zresztą sama postać "umiłowanego Ojca Świętego" zaczyna być publicznie odzierana z brązu. Bycie katolikiem w przestrzeni publicznej staje się coraz większym obciachem. Jeśli jeszcze kilka lat temu można było tego nie dostrzegać, to dziś już chyba nikt nie może mieć wątpliwości, że Polska doświadcza szybko postępującego procesu sekularyzacji. Co więcej, w naszym otoczeniu niespecjalnie widać powody do optymizmu - wszak to wciąż Polska uchodzi w oczach wielu zagranicznych katolików za ostoję ortodoksji.
Nawet jeśli wielu świeckich katolików nie stoi dziś bezczynnie, to wszystko to jak krew w piach. Ba, nawet Kościół instytucjonalny nierzadko wkłada kij w szprychy. Z jednej strony powołuje Fundację Świętego Józefa, która ma się opiekować ofiarami księży pedofilów, a z drugiej przemilcza list bp. Edwarda Janiaka, w którym oskarża on swoich współbraci w biskupstwie, że tak naprawdę zostali do tego zmuszeni przez prymasa i zrobili to wbrew swojej woli. W rezultacie reakcje "życzliwych niewierzących" są takie, że jest im nas, katolików, żal - szanują to, że potrafimy trwać, mimo że obiektywnie wszystko się wali. W takiej atmosferze trudno głosić Ewangelię, nawet jeśli wiemy, że mamy nastawać w porę i nie w porę. Główną reakcją, z którą się spotykamy, nie jest już bowiem agresja czy nienawiść, tylko coś w gruncie rzeczy znacznie gorszego - litościwe, obojętne pobłażanie. I to nawet nie w rodzaju "posłuchamy cię innym razem", tylko "przykro nam, że się tak męczysz". Co prawda gdzieś na horyzoncie dostrzega się fajnego papieża Franciszka, który rewolucjonizuje Kościół, ale to trochę popkulturowa opowieść. Nijak się to ma do praktyki dnia codziennego, a jeśli już, to raczej służy jako wzmocnienie przekazu: "nie męcz się, nawet papież odpuścił".
Nie chcę się wdawać w rozważania dotyczące interpretacji papieskiego nauczania i relacji między tym nauczaniem a praktyką życia katolików w Polsce. Bardzo łatwo powiedzieć czy napisać, że "Polacy nie rozumieją papieża Franciszka" albo "Polska to konserwatywny, katolicki skansen". Sęk w tym, że ten obraz jest nieprawdziwy z jednego podstawowego powodu - Kościół (czytaj: katolicy) w Polsce jest bardzo zróżnicowany, nawet jeśli może się komuś na pierwszy rzut oka wydawać, że istnieje jakaś dominująca linia. Widać to zwłaszcza wśród zaangażowanych katolików - z jednej strony znajdziemy "Polonię Christiana" i akcje w rodzaju "Różaniec do granic", z drugiej - "Magazyn Kontakt" i inicjatywy pokroju "Przekażmy sobie znak pokoju". Nie lubię odsądzania od czci i wiary jednych albo drugich, choćby dlatego, że można być jednocześnie miłośnikiem tradycyjnej liturgii i "fanem" papieża Franciszka (vide ks. Jan Kaczkowski). Albo piewcą ludowej pobożności i osobą zaangażowaną w liczne dzieła miłosierdzia. Czy też zdecydowanym przeciwnikiem aborcji i zwolennikiem zmiany nauczania Kościoła w zakresie legalizacji związków homoseksualnych. Tak jak w innych obszarach życia - "pakietowanie" ludzkich poglądów czy postaw często nie oddaje rzeczywistości.
Ewangelia i świat
Kiedy zastanawiałem się, jak odpowiedzieć na pytanie zadane przez pomysłodawców tej książki, czyli jak świeccy katolicy mogą i powinni angażować się w Kościół w dobie jego kryzysu i utraty zaufania do "ludzi Kościoła", z pomocą przyszedł mi św. Paweł. Słuchając z dziećmi fragmentu Słowa Bożego, natrafiliśmy na następujący fragment z 2 Listu do Tymoteusza. Apostoł Narodów pisze w nim następujące słowa:
"Pospiesz się, by przybyć do mnie szybko. Demas bowiem mię opuścił umiłowawszy ten świat i podążył do Tesaloniki, Krescens do Galacji, Tytus do Dalmacji. Łukasz sam jest ze mną. Weź Marka i przyprowadź ze sobą; jest mi bowiem przydatny do posługiwania. Tychika zaś posłałem do Efezu. Opończę, którą pozostawiłem w Troadzie u Karpa, przynieś idąc po drodze, a także księgi, zwłaszcza pergaminy. Aleksander, brązownik, wyrządził mi wiele zła: odda mu Pan według jego uczynków. I ty się go strzeż, albowiem sprzeciwiał się bardzo naszym słowom. W pierwszej mojej obronie nikt przy mnie nie stanął, ale mię wszyscy opuścili: niech im to nie będzie policzone! Natomiast Pan stanął przy mnie i wzmocnił mię, żeby się przeze mnie dopełniło głoszenie [Ewangelii] i żeby wszystkie narody [je] posłyszały; wyrwany też zostałem z paszczy lwa. Wyrwie mię Pan od wszelkiego złego czynu i wybawi mię, przyjmując do swego królestwa niebieskiego; Jemu chwała na wieki wieków! Amen” (2 Tm 4,9-18).
Końcówka tego listu raczej nie jest manifestem siły i optymizmu. Święty Paweł czuje się osamotniony i opuszczony przez wszystkich - wszak nikt nie stanął w jego obronie, nawet towarzysze misyjnych wędrówek. Najbliżsi albo rezygnują ze współpracy, albo idą gdzieś w pojedynkę. Nawet jeśli w celach misyjnych, to jak "owce między wilki", i to nie dwójkami, jak kiedyś uczniów rozsyłał Jezus, ale samotnie, trochę na pożarcie. On sam raczej nie opływa w zbytki, skoro każe przynieść sobie swój płaszcz. Na dodatek ten płaszcz zostawił w miejscu, gdzie ktoś, kto choć uchodził za sprzymierzeńca (?), okazał się wrogiem.
Próbowałem sobie wyobrazić św. Pawła w momencie pisania tego listu i poraziło mnie, jak to możliwe, że dzięki temu człowiekowi, znajdującemu się w tak beznadziejnej sytuacji, udało się przekazać Ewangelię. I to w taki sposób, że jest ona obecna w moim domu kilka tysięcy kilometrów dalej, dwa tysiące lat później. Trochę przyjmuję to jako coś zwykłego, ot, tak musiało być. Ale jak się nad tym na chwilę zastanowić, to przecież ta cała operacja nie miała prawa się udać. To wszystko było tak dramatycznie niespektakularne. Nawet ten cały osławiony ateński areopag to nie jakiś stadion narodowy, ale niewielki głaz, przed którym jest "placyk" mogący pomieścić kilkanaście, w porywach może kilkadziesiąt osób. Zresztą w ogóle historia św. Pawła, poza niemal filmową sceną nawrócenia, ma w sobie wiele niespektakularnych epizodów. Wystarczy przypomnieć, że po nawróceniu apostołowie wysłali go z powrotem do Tarsu, gdzie przez dziesięć (!) lat szył namioty. Człowiek, który miał nawrócić cały ówczesny świat, zmarnował ogromną część czasu od swego nawrócenia do śmierci na wykonywanie z gruntu banalnego zajęcia.
Ale we wspomnianym fragmencie św. Paweł z przekonaniem stwierdza, że stanął przy nim Pan i wzmocnił go, aby przez niego dopełniło się głoszenie Ewangelii i żeby wszystkie (!) narody ją usłyszały. I tak się stało, choć sam Paweł już tego nie zobaczył, umierając jako więzień. Czuję, że była w nim pełna świadomość, że Ewangelia musi się rozejść po świecie. Jest jak iskra, która nawet po zalaniu ogniska wodą przetrwa i wznieci gdzie indziej ogień od nowa. Albo używając pandemicznego porównania - jest jak wirus, który przetrwa choćby w ukryciu, by prędzej czy później "zainfekować" ludzkie serca. Dobra Nowina o zmartwychwstałym Jezusie jest ważniejsza niż ja, niż moje wyobrażenia, wreszcie niż "moja" chrześcijańska kultura czy cywilizacja. To wszystko może umrzeć i zniknąć, ale Ewangelia o Jezusie, Logosie, który przyszedł na świat, musi dotrwać do powtórnego przyjścia tego Logosu w czasach ostatecznych.
Fragment książki "Mamy głos. Świeccy. Kościół, kryzys"
Skomentuj artykuł