Ignacy był wyjątkowym świętym. Dał nam możliwość bezpośredniego doświadczenia Pana Boga w naszym życiu - mówi Wojciech Ziółek SJ.
Karol Wilczyński: Co wyróżnia Ignacego Loyolę spośród wszystkich innych liderów w Kościele?
Wojciech Ziółek SJ: Nie byłbym jezuitą, gdybym nie odpowiedział, że spośród wszystkich innych liderów Ignacego wyróżnia to, że jest najlepszy i absolutnie wyjątkowy (śmiech).
Mówiąc zaś nieco głębiej i konkretniej, to Ignacy zawsze miał wielki szacunek dla tych, których dzisiaj określamy mianem kościelnych liderów. Chodzi zarówno o hierarchów Kościoła - od papieża, przez kardynałów i biskupów, po kapłanów - jak i o liderów w sensie duchowym, czyli świętych. Szacunek i posłuszeństwo wobec tych pierwszych były dla niego ucieleśnieniem i praktykowaniem miłości do Matki naszej - Kościoła hierarchicznego - czego najpełniejszy wyraz zostawił nam w Regułach o trzymaniu z Kościołem.
Tych drugich nie tylko otaczał wzruszającą, wręcz nabożną czcią, ale traktował jako - powiedzielibyśmy dzisiaj - motywatorów na drodze do świętości. Bo on nie tylko wzywał ich wstawiennictwa i opieki, ale przede wszystkim szedł za ich przykładem, angażując całego siebie. Zaczynał od dopuszczenia do siebie myśli: "Co by to było, gdybym zrobił to, co św. Franciszek albo św. Dominik?". Dzięki temu zaczynał rozmyślać nad swoim życiem, a rozmyślania te kończył bardzo konkretnym stwierdzeniem: "Święty Dominik zrobił to, więc i ja muszę to zrobić".
Zachwycał go przykład świętych, ale na samym zachwycie nie poprzestawał. Chciał żyć tak samo jak oni - a nawet więcej, nawet bardziej niż oni. A wszystko po to, by móc się odznaczyć w służbie Bożej. Bo bardziej, więcej, czyli magis, to kluczowe słowo w duchowości Ignacego, bez którego nie sposób go zrozumieć. To był facet, który w sercu miał wielkie pragnienia szczególnej służby Panu Bogu, a w głowie determinację potrzebną do ich realizacji.
Ale dlaczego według ojca Ignacy jest tak wyjątkowy nawet na tle innych świętych?
Posłużę się współczesnym porównaniem. Wyobraźmy sobie grupę internautów, ludzi dla których Internet i wszystko, co z nim związane, czyli maile, transmisje danych, surfowanie po sieci, komunikatory, mapy i inne najprzeróżniejsze aplikacje są czymś absolutnie oczywistym, codziennie stosowanym w pracy, w nauce, w kontaktach z innymi i w odpoczynku. Wyobraźmy sobie, że - z jakichś bliżej nieokreślonych powodów - przychodzi im żyć pomiędzy ludźmi, którzy z Internetu nie tylko nie korzystają, ale po prostu nic o nim nie wiedzą, nie mają o nim żadnego pojęcia albo bardzo mgliste i najczęściej mylne.
Ci pierwsi, widząc jak bardzo tym drugim przydałby się Internet, próbują im wytłumaczyć zasady jego działania, opowiadają o jego dobrodziejstwach i najprzeróżniejszych zastosowaniach. Niektórzy z nich robią to z tak wielkim zapałem, że ludzie dotychczas nic niewiedzący o istnieniu Internetu słuchają ich z zapartym tchem i wyobrażają sobie, jak bardzo zmieniłoby się ich życie, gdyby i oni zaczęli surfować, wysyłać maile, używać Skype’a, ile pożytków w pracy i w kontaktach z innymi mogłoby z tego wyniknąć.
Słuchając pełnych szczerego zapału opowiadań doświadczonych internautów, a przede wszystkim widząc, jak dobre owoce przynosi w ich życiu używanie Internetu, pozostali sami podejmują pierwsze próby używania go: inwestują w sprzęt, piszą na komputerach krótkie listy, które następnie nagrywają na dyskietkach (trudne słowo!) i zanoszą do prowadzonych przez ludzi z pierwszej grupy prowizorycznych kafejek internetowych, by tamci mogli je przesłać dalej, jako maile, o ile oczywiście będzie zasięg. A z zasięgiem bywa trudno.
Czyli w ojca metaforze ci doświadczeni internauci to wszyscy pozostali święci, podczas gdy…
Tak, wielu ludzi z zachwytem ich słucha, z podziwem patrzy na ich życie i wielu pragnie ich naśladować. Oni sami też nie ustają w wysiłkach, by słowem i czynem przybliżyć ludziom ideę i zasady działania Internetu, bo wiedzą, jakie to ważne. Podczas gdy jeden z nich, czyli Ignacy, stanął naprzeciwko tych wszystkich chcących poznać Internet ludzi i powiedział im: "Kochani! A co ja wam tu będę opowiadał! Nie będę dużo gadał, tylko dam wam dostęp do Wi-Fi i niech każdy, jeśli tylko chce, sam się podłączy i przekona, co to jest Internet. Bo jak sam na własne oczy zobaczy, jak to działa i jakie dobrodziejstwa przynosi, to nie tylko nic mu już nie trzeba będzie tłumaczyć, ale jeszcze on sam będzie do tego zachęcał innych".
Ignacy zostawił nam dostęp do Wi-Fi, czyli konkretnie co?
Czyli konkretnie Ćwiczenia duchowne - możliwość dostępu do bezpośredniego doświadczenia Pana Boga, kiedy to "Stwórca działa bezpośrednio ze swoim stworzeniem, a stworzenie ze swoim Stwórcą i Panem" (ĆD 7). Ignacy wiedział, że nawet najpiękniejsze słowa i tłumaczenia niewiele dadzą. Trzeba się samemu podłączyć. Najważniejsza nie jest wiedza, ale bezpośrednie doświadczenie.
Dlatego właśnie dającym Ćwiczenia przykazywał, by byli oszczędni w słowach i nie gadali zbyt wiele, pozwalając, by to rekolektant sam mógł odkryć i doświadczyć tego, co najważniejsze. I nawet jeśli to miałoby być obiektywnie niewiele, to przecież "nie obfitość wiedzy, ale wewnętrzne odczuwanie i smakowanie rzeczy zadowala i nasyca duszę" (ĆD 2). Skoro więc mowa o wyjątkowości Ignacego, to - przy całym moim, odziedziczonym po Ignacym, szacunku do wszystkich innych świętych - tak bym to ujął (śmiech).
Kontynuując ojca metaforę, spytam: Czy to zostawione przez Ignacego Wi-Fi nie jest już przestarzałe, czy się nie zdezaktualizowało?
Ale przecież on nam nie zostawił jakiegoś wymyślonego przez siebie samego programu w wersji offline, bez żadnych aktualizacji, tylko zostawił nam stały dostęp do Internetu, stałe łącze z Siecią, z której ten wszystko pobrał, i która wciąż się aktualizuje. Tam przecież pojawiają się ciągle nowe pliki, i to w ilościach nie do wyczerpania. Nie, bezpośrednie doświadczenie tego "Boskiego Internetu" nigdy się nie zestarzeje! I powiem panu jeszcze coś: Ignacy zostawił nam też drugą fenomenalną rzecz.
Co takiego?
Jak obaj wiemy, przy używaniu Internetu oprócz stałego zasięgu i dobrego połączenia ważne jest jeszcze jedno: by bateria starczała na długo! Oczywiście, można się na stałe podłączyć kablem do gniazdka z prądem, ale wtedy jest się przez ten kabel uwiązanym, co bardzo ogranicza naszą swobodę poruszania się. A tymczasem Ignacy zaproponował zastosowanie baterii, która nigdy się nie wyczerpuje! Sam pan przyzna, że to jest news, prawda?
Nie do końca rozumiem.
Już mówię. Bazując na swoim własnym doświadczeniu, Ignacy powtarzał, że chodzi o to, by szukać i znajdować Boga we wszystkim. We wszystkim! Najbardziej jednak we własnym życiu, w tym co się u mnie i we mnie wydarzyło. Temu właśnie służy codzienny wieczorny rachunek sumienia, w którym przecież nie chodzi o to, żeby się katować, żeby się potępiać, żeby rozpaczać, że znowu coś nam się nie udało i że nie jesteśmy doskonali i idealni.
No tak, ale po co w takim razie robić codziennie wieczorem rachunek sumienia?
Skoro jesteśmy przy metaforyce internetowej, to powiem, że wieczorny rachunek sumienia jest jak wieczorne sczytywanie tweetów na swojej osi czasu, by nie powiedzieć "timelinie" (śmiech). To takie spokojne przebiegnięcie myślą tego wszystkiego, co przeżyłem: zarówno bodźców z zewnątrz, jak i moich na nie reakcji, spotkań, rozmów, myśli, uczuć i pragnień. Czyli właśnie takich wewnętrznych, duchowych tweetów, retweetów, polubień, banów, powiadomień i bezpośrednich wiadomości. A wszystko po to, by na całą moją oś czasu i wszystkie nanizane na nią wydarzenia spojrzeć oczami Pana Boga i - jak umiłowany uczeń Jezusa po zmartwychwstaniu - krzyknąć z radością: "To jest Pan!".
Jest i był ze mną przez cały ten dzień, przez cały ten czas. Nie tylko w tym, co zrobiłem dobrze, ale również tam, gdzie pobłądziłem, gdzie zgrzeszyłem. Był przy mnie, delikatnie upominał, próbował ratować, dawał dobre natchnienia, nie potępiał… Był przy mnie i ze mną we wszystkim! To właśnie znaczy szukać i znajdować Boga we wszystkim.
A co robić, jeśli nie będziemy mieć do tego siły?
Genialna propozycja Ignacego, by szukać Pana Boga w swoim własnym życiu, na swojej własnej osi czasu, sprawia, że bateria nigdy się nam nie wyczerpie, bo pracuje na napędzie serdecznym, czyli doładowuje się z każdym biciem serca. Dopóki bije moje serce, dopóty działa moja bateria i wszędzie, gdziekolwiek jestem, mogę oglądać film z sobą w roli drugoplanowej i z Panem Bogiem w roli głównej. Tak będzie aż do śmierci.
A po śmierci?
A po śmierci nie wiem. Ale należałoby przypuszczać, że tam pójdziemy w stronę jakichś paneli słonecznych, skoro nas nawiedzi z wysoka Wschodzące i nigdy Niezachodzące Słońce (śmiech).
Jak Ignacy był i jest obecny w ojca życiu?
Dzięki niemu zostałem jezuitą.
Pod wpływem lektur i opowieści o Ignacym?
Nic z tych rzeczy. Mówiłem, że to nie w jego stylu. Po maturze chciałem zostać księdzem, zakonnikiem, ale nie za bardzo wiedziałem jakim, bo znałem tylko jedno zgromadzenie (nie jezuitów) i specjalnego przyciągania nie czułem. Jeszcze w czasie matur odtakiej byłej siostry zakonnej coś tam usłyszałem o jezuitach, ale nie za bardzo wiedziałem co i nie za bardzo chciałem wchodzić w temat. Był rok 1982, trwały mistrzostwa świata w Hiszpanii, oglądałem mecze, nie było czasu (śmiech).
Tak czy inaczej, nie wiedziałem. Ale wiadomo, jak wierzący Polak nie wie co zrobić, to jedzie na Jasną Górę. Ja też tam pojechałem, pomodliłem się przed obrazem Matki Najświętszej, a potem poszedłem do spowiedzi, do jakiegoś mocno starszego paulina. Żeby było jasne, ja mu żadnych nazw zakonów nie mówiłem, tylko mówiłem, że chciałbym wstąpić, ale nie wiem gdzie. A tenże mądry paulin, wysłuchawszy mnie, naonczas 19-latka, powiedział mi tak: "Słuchaj, ty nie czekaj tak, aż ci Pan Bóg krzyknie do ucha, że taki zakon albo taki, bo Pan Bóg jest Bogiem ciszy i przemawia przez poruszenia w duszy, przez zbiegi okoliczności, przez uczucia. Trzeba umieć na to patrzeć i dopiero w ten sposób, najczęściej po owocach, możesz rozeznać, że to była wola Boża. To się nazywa rozeznawanie i tak na przykład postępował założyciel jezuitów, św. Ignacy Loyola".
I jak skończyła się ta spowiedź?
Gdy on powiedział: "jezuitów", to ja powiedziałem: "Bóg zapłać" i prosto z Częstochowy wsiadłem w pociąg do Krakowa, poszedłem do naszej kurii na Małym Rynku i poprosiłem o przyjęcie.
To dosyć szybka decyzja!
Cóż, Ignacy jest bohaterem romantycznym. Pośród innych świętych to wielki gwałtownik, taki Kmicic (śmiech). Jak błądził, to bardzo, ale jak się nawrócił, to na zabój. I nie od razu był takim roztropnym i mądrym kierownikiem duchowym, jakiego znamy teraz. On tę mądrość nabywał z czasem, ucząc się na własnych błędach powodowanych zapalczywością, gwałtownością i chorobliwą ambicją. Pamiętajmy, że wychował się na dworach, gdzie pojedynkowano się nawet o drobiazgi. A pojedynek to jest bezmyślne ryzykowanie własnego życia dla błahych powodów.
Oczywiście to "bezmyślne" i "dla błahych powodów" musiał przepracować, ale angażowanie się całym sobą, ryzykowanie własnego życia i stawianie go na szali to coś, co na zawsze mu zostało, czego uczył innych i czego oczekiwał i oczekuje od swoich synów. Na początku - jak u Kmicica - było to bardzo ślepe i niedojrzałe. Z czasem zostało oczyszczone i uszlachetnione, ale wewnętrzny ogień pozostał. Ten ewolucyjny proces oczyszczania wielkich pragnień widać bardzo wyraźnie w autobiografii Ignacego, czyli w Opowieści Pielgrzyma, którą od 34 lat czytam przynajmniej raz do roku i za każdym razem się wzruszam. Kto nie przeczytał Opowieści Pielgrzyma, nie wie, co to jest bohater romantyczny i przez to nigdy nie zrozumie jezuitów (śmiech).
Co jeszcze zawdzięcza ojciec Ignacemu?
Że żyję! Kiedy będąc już jezuitą parę dobrych lat, przeżywałem wielki kryzys wszystkiego - i wiary, i powołania, i siebie samego - to Ignacy, ten z Autobiografii, bardzo mi towarzyszył. Pomagały mi jego pokora (tak, tak, pokora!) i ufność, ale też jego natarczywość i zuchwałość wobec Pana Boga. Udręczony skrupułami, ten dumny baskijski szlachcic potrafił pokornie wołać: "Ukaż mi, Panie, gdzie mógłbym znaleźć lekarstwo! Choćbym miał biegnąć za szczenięciem, żeby od niego otrzymać pomoc, uczyniłbym to". Ale by przyspieszyć i wymusić na Panu Bogu otrzymanie tego lekarstwa, nie zawahał się szantażować Go głodówką, czyli innymi słowy: "jak mnie nie ocalisz to umrę! I będziesz żałował…" (śmiech). Ignacy to jest romantyczny bohater.
Co może dać Ignacy współczesnemu Kościołowi?
Dał mu siebie. Nie jako pouczającego belfra lub jedynie diagnozującego doktora. Dał Kościołowi siebie jako wiernego sługę, pokornie kochającego Matkę Kościół ze wszystkimi Jej grzechami i słabościami. I jeszcze dał Kościołowi umiejętność wyruszenia w nieznane, bez żadnych gwarancji poza ufnością w Bożą miłość i opatrzność.
To był pielgrzym, który z gorącym pragnieniem naśladowania Pana Jezusa w sercu wyruszył w nieznane, sam i na piechotę. To człowiek, który całkowicie dał się Panu Bogu prowadzić. Pozostawił za sobą wszelkie własne wyobrażenia, plany, strategie. Wszystko. Bo "zaufanie i przywiązanie i nadzieję chciał mieć tylko w samym Bogu". Pielgrzym. Tego zaufania i całkowitego oddania Bogu inicjatywy Kościół zawsze potrzebuje.
Jaką książkę o Ignacym poleciłby ojciec?
Poza obowiązkową lekturą, wspomnianą już Opowieścią Pielgrzyma, bardzo polecam jeszcze wydaną przez WAM książkę Ignacy Loyola. Sam i na piechotę. To zdecydowanie najlepsza książka o Ignacym, choć, paradoksalnie, napisana nie przez jezuitę. Za to napisana przez Baska, bo Baskowie z Ignacym mają więzy krwi. My, jezuici, jesteśmy jego duchowymi synami, ale Basków łączą z nim więzy krwi i to prześlicznie widać w tekście tej książki. Kto przeczyta obie te książki i nie zakocha się w Ignacym, powinien udać się do kardiologa, bo to znaczy, że ma poważne problemy z sercem (śmiech).
Wojciech Ziółek SJ (ur. 1963) - jezuita, uratowany grzesznik, teolog biblijny, duszpasterz. W latach 2008-2014 prowincjał krakowskich jezuitów. Wcześniej długoletni duszpasterz akademicki i proboszcz. W 2015 roku, wraz z Anną Sosnowską, wydał "Zioło-lecznictwo, czyli wywary na przywary". Obecnie pracuje jako wikariusz w jezuickiej parafii w Tomsku na Syberii.
Skomentuj artykuł