Lato w tym roku dopisało. Żar leje się z nieba, woda w morzu i jeziorach ciepła, po prostu rozkosz. Dla mnie lato zaczęło się lotem helikopterem pogotowia ratunkowego do Akademii Medycznej w Gdańsku.
Nasz najmłodszy, dwuletni synek nagle stracił nad ranem przytomność i dostał drgawek - mówiąc wprost - niespodziewanie zaczął umierać (zbadany przez lekarza poziom cukru wynosił 32mg%). Diagnoza zaskakująca i po trosze przerażająca brzmiała - hipoglikemia ketotyczna, czyli przedziwne zaburzenie w pracy organizmu, które - daj Boże - minie z wiekiem. Ale patrzenie z bezradnością na umierające dziecko jest czymś, co na długo zapada w pamięć.
Dzięki temu doświadczeniu, po wyjściu ze szpitala, nasze lato nabrało niezwykłego smaku. Smaku szczęścia. Nagle, w niewytłumaczalny sposób, wszystko zaczęło nas cieszyć - gra z dziećmi w karty, wyjście nad morze, wypad na lody. Nie chcę przez to powiedzieć, że przedtem nie lubiliśmy wspólnego spędzania czasu, tyle tylko, że teraz wszystko nabrało większej wartości - każda chwila jest cenna.
Ale to nie jedyny, niezwykły moment tych wakacji. Od powrotu ze szpitala, mieliśmy możliwość towarzyszenia w odchodzeniu do Boga jednego z naszych znajomych. Nie było to łatwe odejście - z dnia na dzień słabszy i bardziej nieobecny, wymagający coraz więcej zabiegów pielęgnacyjnych - starszy pan, postawił nas wobec otwierających się drzwi do życia wiecznego. Tyle pytań pojawiło się w naszych głowach: "Co jest w życiu najważniejsze?", "Dlaczego śmierć bywa taka trudna", "A jak ja będę umierał?". I w końcu najtrudniejsze pytanie o to, czy prawdą jest, że cierpienie ma sens. Myślę, że każdy z nas, którzy odwiedzaliśmy w to upalne lato mieszkanie umierającego Wiktora, znajdował wiele odpowiedzi na te pytania. Bo kiedy doświadcza się, że śmierć to nie tylko elegancko udekorowana kwiatami trumna w kaplicy przedpogrzebowej, że śmierć czasami brzydko pachnie, że ciało chorego jest wychudzone i zmaltretowane, to doświadcza się spotkania z Jezusem Chrystusem. Ukrzyżowanym.
Możliwość każdej, choćby niewielkiej pomocy Wiktorowi i jego żonie była dla mnie osobiście łaską i darem. Kiedy patrzyłam na miłość i troskę, jaką po 59 latach małżeństwa żona okazuje swojemu mężowi, moje serce było poruszone i z mocą brzmiały w głowie słowa :"oraz, że cię nie opuszczę aż do śmierci".
Kiedy razem odmawiając różaniec, czekałyśmy na przyjazd lekarza, który potwierdzi zgon, zdarzyła się rzecz niewyobrażalna - do pokoju, przez otwarte drzwi balkonowe wleciał biały gołąb, usiadł na oparciu sofy naprzeciwko łóżka zmarłego Wiktora i przez jakiś czas przyglądał się mu. Byłyśmy kompletnie zszokowane. Chciałam delikatnie wypłoszyć ptaka, a kiedy nie reagował wzięłam go w dłonie i wyniosłam na balkon. Biały gołąb posiedział jeszcze chwilę na barierce i w końcu odleciał. Pewnie niektórzy pomyślą, że to przypadek, inni, że zmyślam, ale ja wiem co widziałam. I czuję, że w tak prosty i delikatny sposób otrzymaliśmy znak, że Wiktor, któremu towarzyszyliśmy w przejściu do domu Pana znalazł już tam swoje mieszkanie.
Może ktoś powie :"Śmierć? Co to za temat na wakacje?" Rzeczywiście, śmierć to nie jest temat na wakacje. Śmierć to jest temat na każdą chwilę życia.
Skomentuj artykuł