W ciągu wieków wielcy mistrzowie chrześcijańskiej duchowości nawoływali do ucieczki od "złego" świata, by poświęcić się kontemplacji. Ze stronieniem od świata pozostaje w ścisłym związku jedna z wielkich pokus chrześcijańskiego życia, a mianowicie pewien duchowy indywidualizm, w którym dominuje nastawienie na własne zbawienie.
Dopóki ten nacisk na tak zwane życie wewnętrzne występował tylko w pierwszym etapie życia po nawróceniu, kiedy chrześcijanin uczy się żyć z Bogiem i przewartościowuje wszystko, co było dotąd, jakoś można się z tym pogodzić - jakkolwiek autentyczne życie chrześcijańskie powinno w każdej fazie w pewnej mierze być również życiem dla innych. Wszakże źle jest, gdy nastawienie na zbawienie swej duszy staje się życiowym stylem. Jednostronny akcent kładziony na własne zbawienie blokuje bowiem chrześcijanina w jego służbie dla drugich i w jego posłannictwie na zewnątrz.
Lęk przed światem, który mógłby zagrażać naszemu dążeniu do zbawienia, w rezultacie przeszkadza nam żyć. Z tej perspektywy również apostolstwo było dawniej uważane za coś niebezpiecznego - właśnie ze względu na konieczny w nim kontakt ze światem. Wskutek tego pozostawało ono na marginesie uwagi albo uchodziło za możliwe i stosowne tylko dla tych, którzy są już duchowo "doskonali" i mogą rozdawać ze swego duchowego nadmiaru.
Poza tym wydawało się, że apostolstwo nie ma wiele wspólnego z życiem duchowym; może jedynie to, że życie duchowe jest jego konieczną podstawą. Wierzono, że podobnie jak każde inne działanie, również posługa duchowa duchowo człowieka wyczerpuje. W tym sensie jeszcze w pierwszej połowie XX wieku pewien uznany autor duchowy napisał, że "przede wszystkim powinniśmy wewnątrz siebie i dla siebie prowadzić bardzo doskonałe życie, tak aby stale przynosić swoją myśl i wolę przed Boga. W końcu możemy wyjść na zewnątrz i służyć bliźniemu bez niebezpieczeństwa dla naszego życia wewnętrznego".
Duchowy indywidualizm nie pozwalał dostrzegać wspólnej odpowiedzialności Kościoła za zbawienie pozostałych ludzi, która mogłaby prowadzić do wspólnego życia apostolskiego. Wspólnotowy wymiar duchowości był w większości przeżywany jedynie w klasztorach, przy czym tamtejsze życie miało na celu w pierwszym rzędzie zbawienie indywidualne, a rzadko tylko wspólny apostolat. Istniały oczywiście wyjątki, i to nawet już przed świętym Benedyktem.
Niektóre klasztory stały u narodzin całych ruchów misyjnych. Wystarczy wspomnieć na przykład o mnichach irlandzkich, z których wielu prowadziło działalność ewangelizacyjną na terenie Europy kontynentalnej, czy o słowiańskiej misji świętych Cyryla i Metodego. Działalność misyjna tych klasztorów nie wywarła jednak większego wpływu na powszechną doktrynę o istocie życia mniszego.
Nacisk na zbawienie indywidualne i związany z nim lęk przed ludźmi i w ogóle przed otaczającym światem można dostrzec jeszcze w książce "O naśladowaniu Chrystusa", przypisywanej Tomaszowi a Kempis (†1471), która przez kilka stuleci była podstawową lekturą duchową chrześcijan wszystkich stanów. Autor cytuje w niej Senekę, który powiedział: "Ilekroć wychodziłem do ludzi, wracałem mniejszym człowiekiem", i sam do tego dodaje: "Kto więc skłania się do głębi i sięga po sprawy ducha, powinien razem z Jezusem odchodzić od tłumu […] Kto odrywa się od znajomych i przyjaciół, do tego zbliży się wkrótce Bóg ze swymi aniołami".
Gdyby tak było naprawdę, musielibyśmy zrobić z domów klasztory albo spędzać całe życie na rekolekcjach. W każdym razie trzeba byłoby przerwać wszystkie kontakty ze światem i z najbliższymi przyjaciółmi i dbać jedynie o zbawienie swej duszy, jak zalecało wielu duchowych autorów.
Anachorecki czy monastyczny sposób wyjścia z napięcia chrześcijańskiego życia w tym świecie oczywiście większości ludzi wierzących nie odpowiadał i odpowiadać nie mógł. Ucieczka od świata nie była rozwiązaniem zadowalającym i uporanie się z tym problemem było nadal zadaniem następnych pokoleń. Pomimo to mentalność "fuga mundi" pozostawała mniej lub więcej żywa, i to aż do ubiegłego wieku. Uważano powszechnie, że jeśli człowiek chce żyć pełnią życia chrześcijańskiego, to musi powiedzieć światu: Żegnaj!
W okresie przed II Soborem Watykańskim niektóre fatalne skutki tej mentalności stały się nawet celem ataku krytyków chrześcijaństwa.
Znany jezuita Teilhard de Chardin wspomina o takich atakach ze strony laickich kręgów ówczesnej doby, zwróconych przeciwko chrześcijanom. Zarzucano, że religia czyni ich nieludzkimi i izoluje od reszty ludzi; że się troszczą jedynie o swoje zbawienie, a nie interesują sprawami i problemami dookolnego świata; że nie są zdolni przyczyniać się do spełniania wspólnych zadań, ponieważ w głębi duszy nie ufają ziemskim wartościom ani też ludzkim wysiłkom, nie widzą sensu w angażowaniu się na rzecz dóbr "jedynie doczesnych".
Zdaniem tych krytyków chrześcijaństwo osłabia w sensie ludzkim swoich wyznawców i szkodzi im, czyni z nich "dezerterów i fałszywych braci", nieomal wrogów ludzkiego rodu. Była to krytyka ostra, ale niestety pod wieloma względami uzasadniona. Dobrze wiemy, że pewne pojmowanie chrześcijaństwa wykazuje podobne wypaczenia również w naszych czasach.
Nie możemy tylko zapominać, że właściwie nie chodziło tu o krytykę chrześcijaństwa w jego istocie, lecz o krytykę wypaczonego pojmowania chrześcijańskiej duchowości, a mianowicie tych tendencji, w których rzeczywiście odbiegało ono od ducha Ewangelii. W końcu okazało się, że owi "nieprzyjaciele Kościoła" byli w tamtym czasie właściwie jego dobroczyńcami. Przyczynili się mianowicie do jego autorefleksji, a tym samym do jego gotowości, by po długiej żegludze poprzez stulecia spróbować "wyrównać kurs", co nastąpiło właśnie na II Soborze Watykańskim - przynajmniej co się tyczy kościelnej doktryny.
Skomentuj artykuł