Eucharystia to nie nudny obiadek, lecz uczta

Eucharystia to nie nudny obiadek, lecz uczta
fot. depositphotos.com

Kiedy jestem na Eucharystii, to często mam takie uczucie, że właśnie tu i teraz powinienem być, że w danym czasie znalazłem się we właściwym miejscu. Jednocześnie mam też świadomość, że to doświadczenie spotkania z Panem w eucharystycznej uczcie dane mi jest na krótką chwilę, żebym potem wrócił do tego, co stanowi moje życie, i był tam inny niż dotychczas.

To, czy mi się to udaje, zostawię na swoje osobiste rozliczenia z samym sobą. Uczta kojarzy nam się z czymś nadzwyczajnym, z czymś świątecznym, czyli odbywającym się rzadko, raz na jakiś czas. Z Eucharystią jest inaczej. Jest ucztą, w której możemy wziąć udział każdego dnia. I to ucztą nie byle jaką, bo karmimy się podczas niej samym Bogiem.

Stąd pewnie to uczucie, którego niekiedy mocno doświadczamy, że dobrze nam na niej być. Skoro doświadcza się w niej tak bardzo bliskiego spotkania z Panem, to nie dziwne, że nie chce się z niej wychodzić, że nie chce się opuszczać miejsca, w którym czas się zatrzymał, przemijanie ustało, a cierpienie zdaje się być krótkim fałszem w pięknej melodii zbawienia. Eucharystia nie jest jednak naszym celem, ona jest mocą w drodze do miejsca naszego przeznaczenia. Nie możemy zostać w miejscu, Eucharystia jest jedynie przystankiem przed podróżą, która nazywa się codziennością.

Chrześcijanin to człowiek w drodze. Stwierdzenie to nie jest ani trochę odkrywcze, ale zarazem – choć powszechnie nam znane – rzadko odnosimy je do naszej codzienności. Dowodem na to jest brak cierpliwości wobec siebie i innych, niezdolność do zdobycia się na miłosierdzie i przebaczenie, frustracja i zniechęcenie, gdy powtarzamy dany błąd tysięczny już raz. Dlatego nigdy dość powtarzania sobie, że jesteśmy w drodze, czyli na ścieżce rozwoju. Mamy przed oczyma cel, lecz daleko nam jeszcze do niego. Pragniemy dotrzeć do mety, ale ledwie starcza nam sił, by przebyć kolejne metry wymagającej trasy, a finisz słabiutko majaczy dopiero gdzieś na horyzoncie.

I tutaj warto spojrzeć na Eliasza, proroka, który nie tak dawno objawił moc Boga przed fałszywymi prorokami Baala, a teraz mierzy się z beznadzieją ogarniającą jego serce. Nawet tak okazałe i widowiskowe zwycięstwo okazało się ostatecznie nie być jego siłą, gdy zdał sobie sprawę z tego, że po ludzku tylko pogorszył swoją sytuację podpadając królowej Izebeli. Ten, który doświadczył Bożego działania, który widział je na własne oczy, zadziwiając wszystkich wokół, nie ma teraz w sobie nawet siły do tego, żeby wstać z ziemi. Chce umrzeć: „A oto anioł, trącając go, powiedział mu: «Wstań, jedz!». Eliasz spojrzał, a oto przy jego głowie podpłomyk i dzban z wodą. Zjadł więc i wypił, i znów się położył. Ponownie anioł Pański wrócił i trącając go, powiedział: «Wstań, jedz, bo przed tobą długa droga». Powstawszy zatem, zjadł i wypił” (1 Krl 19,5-8). Choć dla niego Chrystus jest jeszcze mocno zamgloną zapowiedzią Boga, który wybawia z sideł śmierci fizycznej i duchowej, doświadcza już działania Jego wyzwalającej łaski, gdy mocą jednego posiłku pokonuje  czterdzieści dni i czterdzieści nocy drogi. Liczba ta, oczywiście, nie jest bez znaczenia. Jej symbolika wskazuje nam na to, że była to próba, a zarazem wyjątkowe doświadczenie oczyszczającego Bożego działania. Na końcu drogi Eliasza jest święta góra Horeb, na której spotka Boga w sposób prawie że namacalny. Do tego prowadzi jednak droga będąca przygotowaniem, w którym doświadcza Bożej opieki i Bożego prowadzenia.

Tę biblijną opowieść musimy przełożyć na nasze życie osobiste, a także wspólnotowe. Być w drodze oznacza być żywym. Ten, kto się zatrzymuje, umiera. Ten, kto przestaje ufać Bogu i Jego słowu, zostaje w miejscu, co okazuje się być zgubne. Jeden z księży powiedział mi niedawno, że Kościół musi być rzeką, żywą wodą, która rozpływa się po całym świecie, docierając do wszystkich bez wyjątku, bo wtedy właśnie będzie spełniał misję, dla której został ustanowiony. W przeciwnym razie stanie się zarośniętym oczkiem wodnym, w którym trudno doszukać się oznak życia, a zapach stęchlizny odrzuca na kilometr.

Żeby jednak mieć w sobie życie, trzeba karmić się życiem, czyli Chrystusem! Dopóki nie dostrzeżemy w Eucharystii uczty, na której przy jednym stole zasiadamy z Królem wszechświata, dopóty będzie ona dla nas nudnym niedzielnym obiadkiem, który trzeba po prostu odbębnić, żeby uspokoić swoje sumienie. Powiedzmy sobie szczerze – te wzniosłe uczucia w odniesieniu do Eucharystii, o których pisałem wyżej, są prawdopodobnie (obym się mylił!) wśród nas, chrześcijan wyznania katolickiego, rzadkością. Trzeba mieć w sobie niezwykle silną wiarę w realną obecność Chrystusa pod postaciami chleba i wina, by móc z czystym sumieniem podpisać się pod słowami, które wcześniej tu padły. „Żydzi szemrali przeciwko Jezusowi, dlatego że powiedział: «Ja jestem chlebem, który z nieba zstąpił». I mówili: «Czyż to nie jest Jezus, syn Józefa, którego ojca i matkę my znamy? Jakżeż może On teraz mówić: Z nieba zstąpiłem»” (J 6,41-42). Skąd znużenie czy wręcz znudzenie Eucharystią? Dlaczego tak wielu osobom trudno dostrzec w niej wartość? Dlaczego tak łatwo rezygnują z tego pokarmu? Dlaczego wielu osobom tak trudno uwierzyć w niesamowitość Eucharystii? Przecież Jezus jasno mówi, czym jest ten Chleb: „Ja jestem chlebem żywym, który zstąpił z nieba. Jeśli ktoś spożywa ten chleb, będzie żył na wieki. Chlebem, który Ja dam, jest moje Ciało, wydane za życie świata” (J 6,51). A wielu z nas wciąż widzi tylko kawałek opłatka.

Trzymając w rękach ten Chleb, często zadaję sobie pytanie: „Dlaczego akurat taki sposób wybrałeś, Panie, żeby być z nami blisko? Przecież mogłeś być obecny całkiem inaczej, bardziej widowiskowo, a zarazem namacalnie – tak, żeby nikt już nie miał wątpliwości, że to Ty”. Realna obecność Jezusa w Eucharystii – tego powinniśmy bronić za wszelką cenę. Bo jeśli uznajemy, że Chrystus nie kłamał, nazywając siebie „chlebem żywym”, to naprawdę nic cenniejszego nie mamy. Dopóki Ciało Pańskie będzie dla nas tylko opłatkiem, a Krew będziemy nazywać winem, podśmiechując się, czy aby ksiądz po Mszy nie jest lekko pod wpływem, dopóty nic w nas nie drgnie. Musimy rozwijać w sobie świadomość, że w Eucharystii przyjmujemy samego Pana. A spożywamy Go po to, żeby mieć w sobie życie i stać się Nim, żeby mieć siłę Go naśladować: „Ja jestem chlebem życia. Ojcowie wasi jedli mannę na pustyni i pomarli. To jest chleb, który z nieba zstępuje: Kto go je, nie umrze” (J 6,48-50).

Apostoł Paweł jednym tchem wymienia postawy, które możemy nazwać antyeucharystycznymi. Są one bowiem zaprzeczeniem tego, co możemy zobaczyć w Chrystusie-Chlebie: „Niech zniknie spośród was wszelka gorycz, uniesienie, gniew, wrzaskliwość, znieważanie – wraz z wszelką złością” (Ef 4,31). Tak naprawdę żaden eucharystyczny cud, których na świecie mamy kilka, nie jest nam potrzebny, bo większym od każdego z nich jest przemiana serca człowieka, który karmiąc się Ciałem swojego Zbawiciela, staje się taki jak On – pełen miłości i miłosierdzia: „Bądźcie dla siebie nawzajem dobrzy i miłosierni. Przebaczajcie sobie, tak jak i Bóg wam przebaczył w Chrystusie” (Ef 4,32).

Kierownik redakcji gdańskiego oddziału "Gościa Niedzielnego". Dyrektor Wydziału Kurii Metropolitalnej Gdańskiej ds. Komunikacji Medialnej. Współtwórca kanału "Inny wymiar"

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.
Tomasz Ponikło

Poruszająca książka o ostatnich latach życia ks. prof. Józefa Tischnera

Przez lata przekazywał nam mądrość ludzi gór, bo jak wiadomo greccy filozofowie to też górale. Niósł ciężkie brzemię nauczyciela solidarności. Pokazywał, jak myśleć według wartości...

Skomentuj artykuł

Eucharystia to nie nudny obiadek, lecz uczta
Wystąpił problem podczas pobierania komentarzy.
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.