Film o Matce Cabrini. Ekranizacja to nie kazanie, nie wystarczy "słuszne" przesłanie
Nie wystarczy "słuszne" przesłanie. Film biograficzny powinien być bliższy poezji niż rejestrowi faktów. Filmy mają do swojej dyspozycji obrazy, dialogi, muzykę, oświetlenie i grę aktorów. Film "Cabrini", podejmujący - wydawałoby się - nieponętny, mdły temat życia świętej zakonnicy, wykorzystał znakomicie te elementy i dlatego jest ze wszech miar godzien polecenia.
8 marca na ekrany amerykańskich kin wszedł film "Cabrini". Datę inauguracji, Dzień Kobiet, wybrano świadomie, może trochę prowokacyjnie? Film przedstawia kobietę silną, wybitną, choć - zaraz trzeba dodać - przecież nie feministkę dzisiejszego pokroju. No i temat dotyczący migracji wielce na czasie. Od blisko 75 lat, z nadania papieża Piusa XII, Franciszka Ksawera Cabrini jest patronką emigrantów. Ale znowu, jak ktoś słusznie zauważył, emigrantów - nie emigracji. Wreszcie w kwestii tak częstych w Stanach dyskusji o tożsamości - Włoszka czy może pierwsza naturalizowana święta Amerykanka? Otóż jedno i drugie. Jak to najlepiej połączyć? W filmie znajdujemy trop, jak o tym dualizmie myśli dwukulturowy reżyser Alejandro Monteverde, urodzony w Meksyku. Matka Cabrini, z zawodu nauczycielka, radzi siostrom i wolontariuszom, jak uczyć dzieci: "Niech czytają po angielsku, żeby umiały znaleźć się tu i kochać Amerykę, ale niech śpiewają po włosku, żeby nie zapomniały kochać kraj pochodzenia".
Kim była Franciszka Ksawera Cabrini?
Jeśli ktoś chce wiedzieć więcej o życiu Franciszki Ksawery Cabrini (1850-1917), odsyłam do artykułu opublikowanego na DEON.pl. W mojej książce "Niepokorne święte" (Znak 2007, WAM 2011) poświęciłam jej nieco więcej miejsca, ale i to w żaden sposób nie wyczerpuje obszernego tematu. Film bierze na warsztat głównie pierwsze lata pobytu Matki Cabrini na nowojorskiej misji (potem było nie mniej ciekawie, ale to materiał na inną historię). Co to za kobieta i co za dzieło! Reżyser filmu stawia swoją bohaterkę w jednym rzędzie z takimi postaciami jak Vanderbilt czy Rockefeller. Niezła analogia, bo rzeczywiście, obie te rodziny działały sprawnie i mogą poszczycić się monumentalnym dorobkiem. Zbudowały imponujące fortuny finansowe. Tylko że skromna siostra Cabrini absolutnie nie miała podobnych ambicji. W kontekście naszego dzisiejszego myślenia, można podziwiać ją jednak jako "business woman" i to najwyższej klasy. Miała ambitny plan działania, potrafiła organizować, zarządzać, zdobywać finansowanie na ogromne przedsięwzięcia. Sierocińce, szkoły, wielkie szpitale, ośrodki opieki nad osobami starszymi, więźniami, itp. Stworzyła sieć instytucji charytatywnych (67 za życia) na trzech kontynentach, a dziś są one już na pięciu. Miała wizję i co tu dużo mówić - niebagatelną pomoc "oddolną" (niestrudzone siostry, jej towarzyszki i współpracownice) i odgórną - poparcie samego papieża Leona XIII (tak, autora późniejszej encykliki Rerum Novarum z 1891 roku).
Matka Cabrini pragnie "przekazywać miłość i miłosierdzie Jezusa Chrystusa poprzez konkretne czyny miłości, miłosierdzia i sprawiedliwości", jak czytamy w opisie założonego przez nią zgromadzenia Sióstr Misjonarek Najświętszego Serca Jezusa. Te cele Cabrini realizowała z początku w lombardzkim prowincjonalnym środowisku, pomagając potrzebującym i ucząc dzieci, ale marzyła o dalekich misjach. Wtedy słowem misja określało się ewangelizowanie pogan w odległych krajach. Dziś termin misja stał się bardziej pojemny, praca misyjna objęła też dzieło reewangelizacji i pomocy w zaspokajaniu podstawowych potrzeb życiowych, "przywracaniu" ludzkiej godności tym, którzy znaleźli się na marginesie. Tak czy inaczej Matce Cabrini niełatwo przyszło osiągnąć status misjonarki. Nie było takiej kategorii w II połowie XIX wieku ani wcześniej. Ale właśnie Leon XIII rozeznał znak czasu i widząc determinację Cabrini zlecił jej zajęcie się włoskimi imigrantami w Nowym Jorku. Tam też z kilkoma siostrami ze swojego zgromadzenia udała się w 1889 roku płynąc przez ocean po raz pierwszy z wielu, bo morskie podróże stały się koniecznością przy jej "globalnych" przedsięwzięciach.
Misja Matki Cabrini w Nowym Jorku
W Nowym Jorku Matka Cabrini spotkała się brakiem gościnności, zrozumienia, a nawet gorzej - z lekceważeniem, dyskryminacją, szykanami i wręcz przestępczymi próbami zniszczenia jej pracy. Z różnych motywów i w różnych okolicznościach. Była kobietą, zakonnicą (nie księdzem), katoliczką (w świecie zdominowanym przez protestancki establishment), Włoszką, a więc przedstawicielką wielomilionowej wówczas masy przybyszów nie znających języka angielskiego i w większości plasowanych na samym dole drabiny społecznej. W miarę jak wyludniały się Włochy, mnożyły się Little Italies, getta biednych przybyszów, gdzie "szczury mają się lepiej", jak głosił interwencyjny artykuł, napisany przez nowojorskiego dziennikarza po wizycie Matki Cabrini, dobijającej się o zrozumienie i wsparcie.
Przeszkadzała i nieraz przyszło jej usłyszeć, żeby wracała, skąd przybyła, bo tu nie jej miejsce. Ale Franciszka nie poddała się. Wykazała się nieugiętą stanowczością, wielką determinacją. Wątła kobieta nie tylko trwała, ale walczyła. Nie tylko walczyła, ale wygrywała. Mamy wybór: "Możemy służyć naszym słabościom albo naszemu zadaniu życiowemu" - mówi w filmie i to bardzo istotna rada w dzisiejszej kulturze, zbyt często promującej wyuczoną bezradność. Słabości są i będą, ale można i trzeba je spożytkować ku czemuś dobremu.
Wiara Matki Cabrini
Franciszka jest doskonałym przykładem, świadectwem prawdy zawartej w biblijnym wersie "Wszystko mogę w tym, który mnie umacnia" (Flp 4,13). Jak później Matka Teresa z Kalkuty, nie była "pracownicą socjalną", choć wykonywała ogromną pracę społeczną. Była mistyczką, która niewiele mówiła o swoim życiu duchowym, ale w regule zapisała cztery godziny modlitwy dziennie. Narracja filmowa skupiona na tym "wszystko mogę", jakby pomija realność źródła duchowej siły.
Słyszy się głosy krytyki, że nie ma w filmie bardziej bezpośrednich odwołań do religii, ale po namyśle przekonuje linia rozumowania twórców filmu.
Otóż zależy im na uniwersalności historii, żeby dotrzeć do szerokiej i zróżnicowanej publiczności. Uciekają od moralizowania, nie chcą robić filmów dla grona przekonanych. Odrzucają preaching to the choir, jak mówią Anglosasi, bo to z reguły alienuje tych widzów, których warto by przekonać. Ekranizacja to nie kazanie, rządzi się innymi prawami. Film to narracja, która oglądającego dotknie, poruszy jego wrażliwość, przemówi do serca. W pierwszym rzędzie powinien być atrakcyjny, czyli - dosłownie - pociągający. Zasady te Alejandro Monteverde wdrożył w swoim pierwszym filmie "Bella" (2006), którym zdobył prestiżowe nagrody publiczności i wiele wyróżnień. W szkole filmowej w Stanach Monteverde zauważył, że latynosi przedstawiani są stereotypowo, z reguły jako podejrzane typy, handlarze narkotyków, prostytutki albo przystojni podrywacze. Nie ma bohaterów, ojców i matek rodzin, po prostu dobrych ludzi. Jak wszędzie są i tu ludzie źli, ale notoryczne skupianie się na zjawiskach negatywnych, nie wpływa budująco na społeczeństwo i kulturę.
Aby film był skuteczny, musi być artystycznie dobry
Film "Cabrini" powstał w wytwórni filmowej Metanoia, na czele której stoją reżyser i aktor Monteverde, aktor Verastegui, producenci Severino i Wolfington. Ci ludzie chcą szerzyć prawdę o pięknie życia, godności osoby ludzkiej, o wartości rodziny. Odrzucili skoncentrowanie wyłącznie na ciemnej stronie życia - na efektownym skandalu zła, chaosie i cynizmie. Ale jednocześnie, nie chcą tworzyć filmów przyporządkowywanych konkretnym założeniom wyznaniowym. Nie wystarczy "słuszne" przesłanie. Aby film był skuteczny, musi być artystycznie dobry. W opinii autora scenariusza film biograficzny powinien być bliższy poezji niż rejestrowi faktów. Filmy mają do swojej dyspozycji obrazy, dialogi, muzykę, oświetlenie i grę aktorów. Film "Cabrini", podejmujący - wydawałoby się - nieponętny, mdły temat życia świętej zakonnicy, wykorzystał znakomicie te elementy i dlatego jest ze wszech miar godzien polecenia. Wyrazistości myśli często pomaga kontrast. Płomień świeczki znacznie lepiej odznacza się w mroku, w świetle dnia można go nie zauważyć. Ważny to trop w filmie mistrzowsko operującym światłocieniem. Dobrze pasuje tu włoski termin chiaroscuro, bo mrok nędzy slumsu Five Points na Dolnym Manhattanie był istotnie obskurny. To stamtąd Cabrini chce wyprowadzić ludzi w zbudowaną na wierze i miłości jasną rzeczywistość nadziei.
Eduardo Verástegui, bohater filmu "Bella", członek spółki Metanoia, opowiadając o swoim nawróceniu wspomina, że kiedyś w początkach duchowej przemiany zamarzył, żeby wyjechać na misje do Amazonii. Znajomy ksiądz ostudził jego zapał: "Tam akurat nie brak misjonarzy. Co innego w Hollywood. Pan ma dla ciebie zadanie. Tu zostań".
Tym wierzącym filmowcom, żarliwym katolikom, którzy rozeznali swoją misję, adwersarze przypięli łatkę - a właściwie wytoczyli ciężkie działo, obrzucając inwektywą: "skrajna prawica". Dla wszelkich poczynań spółki przeciwnicy nie szczędzą witriolu. Bo o ile w tych wrogich kręgach szukanie Boga uważane jest jeszcze za aberrację i dziwactwo, znalezienie Go jawi się już jako... grzech ciężki. Ale publiczność, coraz liczniejsza, "wie swoje" i znajduje upodobanie i sens w filmach inspirujących duchowo i sprawnych artystycznie. Z tego można się tylko cieszyć.
Skomentuj artykuł