Wiara jest zaraźliwa
Aż dwukrotnie ewangelista Jan powtarza, że prorok nie był Światłością, ale o Niej zaświadczył. Przez jego świadectwo inni mieli uwierzyć w Chrystusa. Wiara rodzi się ze słuchania, ale rozchodzi się też dzięki słowom i czynom wierzących.
" Jan przyszedł na świadectwo, aby zaświadczyć o Światłości, by wszyscy uwierzyli przez niego" (J 1, 7).
"Wierzyć nie można bowiem w pojedynkę. Wierzyć można tylko jako współwierzący" (kard. Joseph Ratzinger).
Aż dwukrotnie ewangelista Jan powtarza, że prorok nie był Światłością, ale o Niej zaświadczył. Przez jego świadectwo inni mieli uwierzyć w Chrystusa. Wiara rodzi się ze słuchania, ale rozchodzi się też dzięki słowom i czynom wierzących.
Zaświadczyć może ten, kto doświadczył: widział, słyszał, rozmawiał, dotknął. W jaki sposób Jan Chrzciciel poznał Chrystusa? Nie był Jego uczniem. Nie wiemy, czy przed chrztem Jezusa w ogóle z Nim rozmawiał. Co takiego się wydarzyło, że rozpoznał Mocniejszego?
Jan otrzymał objawienie z góry. Usłyszał słowa Ojca. Zobaczył gołębicę. Ale przedtem rozważał słowa i słuchał je w ciszy pustyni, z dala od tumultu miasta. I od tego wszystko się zaczęło: od ciszy, słuchania i ubóstwa. Ale równocześnie prorok niczego by nie zobaczył, gdyby Bóg się mu nie odsłonił. Podobnie każdy chrześcijanin nie może być świadkiem, jeśli nie próbuje słuchać Słowa i nie wpatruje się w oblicze Pana, który ciągle się mu ukazuje. To Ewangelia wyjaśnia, jak w świecie działa Bóg. Jej nieznajomość prowadzi do tego, że wierzący nie potrafi rozpoznać Pana, który żyje i działa w jego życiu, a także w otaczającej go rzeczywistości. Przez słuchanie Słowa Światłość wkracza w nasze życie i usuwa ciemność.
Jan Chrzciciel jest typem ucznia Chrystusa, którego zadanie polega na wzbudzaniu wiary. Dlaczego taka misja? Czesław Miłosz pisał w "Traktacie teologicznym" o "wzajemnym stwarzaniu się ludzi". Bynajmniej nie chodzi tutaj jedynie o płodzenie dzieci. Ciągle coś w nas umiera i coś się w nas rodzi. Całe nasze życie podlega prawu współstwarzania przez innych, w tym także nasza wiara, która między Bogiem a prawdą nie jest tylko "nasza". Jest przechodnia. Otrzymujemy wiarę także po to, by przekazać ją dalej. Gdy się nią dzielimy, nasza wiara pączkuje i rośnie zupełnie tak jak cudowne rozmnożenie chleba i ryb.
W świecie możemy dostrzec obecność Boga bez wiary biblijnej. Można uznać Boga nawet za Stwórcę, który w gruncie rzeczy niewiele ma z nami wspólnego. Rozumowe odkrycie Boga jako Wielkiego Konstruktora kosmosu do niczego jeszcze nie zobowiązuje. Przeciwnie, pozwala raczej zachować dystans do Niego. Kard. Jean Danielou SJ pisze, że dopiero "w przestrzeni wiary dokonuje się Boża ingerencja w nasze życie". Ta przestrzeń otwiera się pośrodku tego świata, jest relacyjna, a przy tym oparta o kruchość i ograniczone ludzkie możliwości. Przecież Syn Boży przychodzi jako człowiek, by szukać człowieka i przyprowadzić go do Ojca. Zaczyna od pustyni Nazaretu i zwykłości życia, od wspólnego jedzenia, przebywania i rozmowy. A potem głosi kazania, przypowieści, powołuje, oddaje życie.
Nasza wiara bazuje na słowie, czynie i modlitwie innych ludzi. Dlatego budulcem przestrzeni wiary jest spotkanie, a nie tylko samodzielne odkrycia i starania. Od nas zależy, czy wokół siebie będziemy tworzyć przestrzeń wiary czy pozostaniemy wyłącznie na gruncie życia naturalnego, poddanego prawom fizyki, rozumu, ukierunkowanego na przetrwanie i samorealizację.
Wiara znacznie poszerza przestrzeń życia, ponieważ daje dostęp do bogactw duchowych, które nie są przeznaczone jedynie dla tych, co wierzą. Często rodzi się w nas opór wobec "zarażania" innych wiarą, ponieważ nachodzą nas wątpliwości, które polegają nie tyle na podważaniu istnienia Boga, lecz na osłabieniu zaufania do Niego. Jak przełamywać opory i zawirowania, aby stawać się wiarygodnym świadkiem?
Św. Ignacy Loyola w "Ćwiczeniach Duchowych" podaje prostą receptę na to, jak spotkać żywego Chrystusa. Zachęca do kilku dni ciszy, podczas których uczeń patrzy, słucha, dotyka, a nawet wącha tego, co dzieje się w Ewangelii. Dzięki wyobraźni przenosi się w czasy Chrystusa, a równocześnie w teraźniejszości otwiera się na Jego obecność. Za pomocą wyobraźni, pamięci i rozumu, próbuje poznać Pana, Jego sposób bycia, czucia, postrzegania świata i człowieka. Tak doświadcza Zmartwychwstałego, którego potem będzie mógł łatwiej dostrzec w swoim życiu.
Często bywa tak, że nie zauważamy momentu, kiedy Pan przechodzi przez naszą codzienność. Do takiego wniosku dochodzimy dopiero po czasie, przyglądając się skutkom Bożego działania: gdy nagle ukrzyżowane zostają nasze grzeszne postawy, gdy stopniowo zwiększa się nasza cierpliwość wobec innych i siebie samych, gdy stajemy się bardziej wdzięczni, a mniej narzekamy, gdy przestajemy liczyć na nagrody i zasługi a po prostu oddajemy innym to, co sami otrzymaliśmy, gdy udaje się nam trwać na modlitwie pomimo przeciwności, oschłości i wiecznego braku czasu. Po tym poznajemy, że Pan przeszedł, choć nie możemy Go złapać za nogi. Na tym polega doświadczenie Pana. Rzadko bywa spektakularne w formie jakiegoś olśnienia czy uzdrowienia. Choć i to się zdarza. I o takim doświadczeniu Pana trzeba mówić innym, jeśli zaszła w nas zmiana, której nie potrafimy nijak wytłumaczyć poza uznaniem, że to "sprawka" Pana.
Ale i na tym nie można poprzestać. Czasem świadectwo może sprowadzić się do wyznania, że jestem chrześcijaninem. Kogoś całkowicie niewierzącego może to zaintrygować. Ale letniego chrześcijanina taka "naga" deklaracja już często nie rusza. Bo on też powie, że jest chrześcijaninem. I tak rozejdziemy się w zadowoleniu do domu. Wszystko pozostanie bez zmian. Każdy ma bowiem swoje wyobrażenie chrześcijaństwa.
Dzisiaj coraz częściej nie wystarczy też świadectwo przynależności do Kościoła albo do kraju, który odwołuje się do chrześcijaństwa. Sama przynależność z rozpędu bądź jako element narodowej tożsamości czy siła tradycji nie oprze się próbie wiary. Żyją wśród nas chrześcijanie, dla których wiara wiąże się nie z sercem, lecz z terytorium i zmieniającymi się okolicznościami. Gdy wyjeżdżają z Polski, uważają, że wkraczają w inny świat, gdzie np. Eucharystia jest już niepotrzebna, bo przecież inni też nie chodzą i żyją. O wszystkim decyduje wtedy "środowiskowa solidarność", ale związana z miejscem. Bycie w Kościele nie oznacza, że spotyka się rzeczywiście Chrystusa, że się Go poznaje i odpowiada na Jego dobroć.
Jan wykonywał religijne ryty, działał symbolicznie, ale równocześnie mówił o poznaniu Pana, o relacji z Nim. Można sobie wyobrazić praktykowanie religijności bez więzi z Chrystusem. Ale druga skrajność też jest możliwa: twierdzenie, że jestem w relacji z Jezusem, ale nie potrzebuję żadnych materialnych znaków, żadnych rytuałów, żadnych ludzi wokół siebie.
Gdy ks. Joseph Ratzinger pisał pod koniec lat 60. o "neopoganach w Kościele", a więc letnich chrześcijanach, pytał, jak prawdziwie wierzący może do nich dotrzeć i odpowiadał: "Myślę, że w odniesieniu do swych niewierzących sąsiadów powinien być właśnie i przede wszystkim człowiekiem i nie grać im na nerwach niekończącymi się próbami nawracania i kazaniami (…) Nie powinien być tylko kaznodzieją, lecz także z serdeczną otwartością i prostotą okazywać się człowiekiem".
Przestrzeń wiary buduje się nie tylko powtarzaniem doktryny, lecz także miłością. Dopiero wtedy wiara zaraża Bogiem.
Dariusz Piórkowski SJ - rekolekcjonista i duszpasterz. Pracuje obecnie w Domu Rekolekcyjnym O. Jezuitów w Zakopanem. Jest autorem m.in. Książeczki o miłosierdziu.
Skomentuj artykuł