Powody do radości
Z roku na rok coraz mocniej dociera do mnie, że adwent to nie tylko czas oczekiwania na przyjście Pana – czy to w dniach ostatecznych, czy też w Bożym Narodzeniu – ale przede wszystkim to czas odkrywania, że On nieustannie przychodzi do mojego serca, pozwalając mi zrozumieć siebie i spojrzeć na własne życie nieco szerzej niż w perspektywie najbliższej przyszłości czy niedającej o sobie zapomnieć przeszłości. W adwencie mam zrozumieć, że Bóg chce mnie mieć w wieczności, a świat, w którym żyję teraz, to nie wszystko, co dla mnie przygotował. I to jest powód do wielkiej radości.
Trzecia niedziela adwentu, zarówno w liturgii słowa, jak i w całej swojej wymowie, począwszy od samej nazwy gaudete, porusza dogłębnie temat radości. Słowa, które najmocniej do mnie przemawiają, to te z Pierwszego Listu do Tesaloniczan, w których Paweł pisze: „Zawsze się radujcie, nieustannie się módlcie. W każdym położeniu dziękujcie, taka jest bowiem wola Boża w Jezusie Chrystusie względem was. Ducha nie gaście, proroctwa nie lekceważcie. Wszystko badajcie, a co szlachetne – zachowujcie. Unikajcie wszelkiego rodzaju zła” (1 Tes 5,16-22). Jeśli podejść do tego, co pisze Apostoł Narodów (zwłaszcza w kontekście radości, którą mamy żyć „zawsze”), bardzo pobieżnie, to można odnieść wrażenie, że to takie trochę oderwane od rzeczywistości. Bo skąd brać siłę do radości, kiedy życie się wali, kiedy każdy oddech przygniata i nie można znaleźć odpowiednich słów, które wyraziłyby przytłaczającą pustkę w sercu?
Są takie momenty w życiu, w których radość jest ostatnim, o czym myślimy. A jednak natchniony tekst trwa przy swoim: „Zawsze się radujcie (…)” (1 Tes 5,16). Te słowa niosą ze sobą treść dużo głębszą niż „pocieszenia”, które nieporadnie próbujemy wypowiedzieć do kogoś mierzącego się ze smutkiem. Głowa do góry. Uśmiechnij się. Będzie dobrze. Nie, nie – tu mamy coś więcej. Ważne jest to, o czym Paweł pisze dalej: modlitwa, dziękczynienie, rozeznawanie, trwanie w dobrych postanowieniach. To jest to, co umożliwia radość w każdym czasie. Naprawdę w każdym.
Kluczem jest spojrzeć na radość dużo szerzej. To nie stan euforii spowodowany doznawanymi doświadczeniami. Jest ona czymś więcej niż zadowolenie czy poczucie spełnienia. Chrześcijańska radość, ta nieprzemijająca, swoje źródło ma w Bogu, w Jego miłości, w której daje On człowiekowi samego siebie. Niekiedy szukamy wielkich powodów do radości, czekamy na specjalne wydarzenia czy zwroty akcji w naszym życiu, żeby odzyskać radość. Możemy się jednak ich nie doczekać. Czekamy aż coś da nam radość, a to my mamy ją znaleźć – sama do nas nie przyjdzie. O radość trzeba zawalczyć. W jaki sposób? Odkrywając Bożą obecność w małych rzeczach, w drobnych sprawach, z pozoru nic nieznaczących, ale przecież tworzących nasze tu i teraz – będących zarazem dowodem troski Boga o nas i Jego woli zbawienia każdego człowieka.
„Ogromnie się weselę w Panu, dusza moja raduje się w Bogu moim, bo mnie przyodział w szaty zbawienia, okrył mnie płaszczem sprawiedliwości, jak oblubieńca, który wkłada zawój, jak oblubienicę strojną w swe klejnoty” (Iz 61,10). Radość, o której mowa, wynika nie tyle z tego, że Bóg coś zrobił dla swojego ludu, ile z samego faktu, że chce dla niego zbawienia, że w Jego oczach jest kimś ważnym. To radość, która wypływa z samego przebywania z kimś. To piękne uczucie świadczące o łączącej nas z drugą osobą głębokiej relacji. Nie muszą paść żadne słowa. Nie jest konieczne pojawienie się gestów. Wystarczy obecność „ja” i „ty”, które są dla siebie.
I tutaj dochodzimy do zasadniczej kwestii: skoro mamy się radować zawsze, to czy można żyć radością w trudnym położeniu? Drogę do tego otwiera dziękczynienie w każdym położeniu. Choć wydawać by się mogło, że to droga donikąd, bez sensu, gorzej niż ślepa. Jednak dziękczynienie otwiera serce i umysł na nowe perspektywy – że trud, z którym się mierzę, to nie koniec. Bo dla chrześcijanina coś takiego jak „koniec” po prostu nie istnieje. Ważne jest dbać o taką właśnie świadomość. Eucharystia, czyli najważniejszy ze znaków Bożej obecności, jakie mamy, to przecież dziękczynienie – sakrament, który staje się dla nas punktem stycznym przemijalności z wiecznością. „Zaiste, jak ziemia wydaje swe plony, jak ogród rozplenia swe zasiewy, tak Pan Bóg sprawi, że się rozpleni sprawiedliwość i chwała wobec wszystkich narodów” (Iz 61,11). Chrześcijańska radość to radość z obietnicy, która staje się źródłem nadziei, czyli pełnego napięcia czekania na wypełnienie Słowa. Nie jest to jednak czekanie na określony efekt, lecz na bliskość Boga, której nie rozumiemy, a może się nawet jej obawiamy.
„Pojawił się człowiek posłany przez Boga – Jan mu było na imię. Przyszedł on na świadectwo, aby zaświadczyć o światłości, by wszyscy uwierzyli przez niego. Nie był on światłością, lecz został posłany, aby zaświadczyć o światłości. Takie jest świadectwo Jana. Gdy Żydzi wysłali do niego z Jerozolimy kapłanów i lewitów z zapytaniem: «Kto ty jesteś?», on wyznał, a nie zaprzeczył, oświadczając: «Ja nie jestem Mesjaszem».” (J 1,6-8.19-20) Zaskakująca była dla mnie myśl, która zrodziła się we mnie, gdy patrzyłem na powyższy tekst Janowej Ewangelii pod kątem radości: mam się cieszyć z tego, że nie to nie ja jestem Mesjaszem. To nie ode mnie wszystko zależy, ale od Jezusa. Nie chodzi tutaj o spychanie wszystkiego na Niego, ale o świadomość, że za mną stoi Mocniejszy, że jest On moim wsparciem.
Radość, do której wzywa nas adwent, ma więc wynikać z tego, że znam swoje miejsce, swoje ograniczenia, swoją rolę. Megalomania (przeradzająca się niekiedy w kompleks mesjasza) lub brak poczucia własnej wartości – to dwie skrajności, które nie pozwalają czerpać radości z życia. „Co mówisz sam o sobie?” (J 1,22) – pytają Jana Chrzciciela. Tym jest dojrzałość – wiedzieć, kim jestem i na co dziś mnie stać, co jestem w stanie osiągnąć. Trudno mi jest niekiedy odpuścić – szczególnie wtedy, gdy wydaje się, że ode mnie tyle przecież zależy, że beze mnie ten świat runie… Brać sprawy w swoje ręce to nic złego. Trzeba tylko zawsze pamiętać, ile ma się rąk.
Skomentuj artykuł