Serca rodziców po stracie obumierają dla świata, ale rodzą się dla nieba

- Dzięki Róży moja wrażliwość na zmarłych łączy się ze współczuciem - serce dzieli się z innymi, przez co staje się mniej obecne w tym świecie. Nie chcę powiedzieć, że obumiera, bo serce powinno budzić się i rozkwitać do życia. Dlatego powiem: obumiera dla świata, a rodzi się dla nieba - mówi Kasia, mama Róży, która narodziła się dla nieba, zanim przyszła na świat.
Piotr Kosiarski: Czy były jakiekolwiek przesłanki, które świadczyłyby o tym, że wydarzy się coś tak trudnego?
Kasia Karczewska: Miałam wcześniej przeczucie, że coś jest nie tak. Przed wyjazdem do szpitala spakowałam odruchowo obrazek świętego Ojca Pio, spodziewając się, że czeka mnie trudny poród. Również gdy mąż odwoził mnie na porodówkę, obawiałam się, że mogę nie wrócić do domu z dzieckiem. W momencie, w którym lekarz powiedział, że serce Róży nie bije, wiedziałam, że właśnie z tym wiązałam obawy. Tu przebija się duchowość. Żadne medyczne podstawy nie wskazywały na to, co się wydarzy. To było typowe przeczucie.
Co działo się później?
- Zostałam skierowana na salę porodową. W międzyczasie zadzwoniłam do męża, żeby szybko przyjechał. Nie chciałam informować go przez telefon, nie chciałam, żeby wchodził w taką niezrozumiałą dla niego sytuację. Poprosiłam więc położne, by nie otwierały drzwi do sali porodowej, dopóki nie urodzę.
Jak zachował się personel szpitala?
- Przez cały czas miałam bardzo dobrą opiekę medyczną. Lekarz zaopiekował się mną, byłam dobrze instruowana. Bardzo pomogły mi również położne. To był dar od Boga! Przyjęciu córki na świat towarzyszyła naprawdę wielka wrażliwość personelu, który odegrał bardzo ważną rolę. Gdy urodziłam, na salę został wpuszczony mąż i dopiero wtedy powiedziałam mu, co się stało.
Możesz opowiedzieć więcej o wspierającej roli lekarza i położnych?
- W momencie postawienia diagnozy, poczułam coś w rodzaju wewnętrznego rozdzielenia. Dotarło do mnie, że Róży już z nami nie ma, ale jest we mnie jej ciało. Kiedy to ciało było już poza mną, lekarz zachował milczenie. Położne zapytały go, czy coś się stało. A on pozostawał w takiej wielkiej ciszy, miłości i czułości. Trwał w skupieniu. Poruszony, trzymał ciało Róży na rękach. Ten moment jest bardzo trudny do opowiedzenia (płacze). Milczenie w miłości. Nic nie działo się szybko, nic nie było pobieżnie. Chwili, którą opisuję, towarzyszyło zatrzymanie się i zauważenie, że nie ma już z nami Róży, że urodziłam martwe ciało córeczki. Ta uważność bardzo poruszyła moje serce i bardzo mi pomogła.
Jak przyjął to mąż?
- Na jego twarzy od razu pojawiły się łzy. Nie był w stanie nic powiedzieć. Malutka została owinięta i położona na moim brzuchu, żebym mogła ją dotknąć. Położne tak zasugerowały i jestem im za to bardzo wdzięczna. Dałam się im poprowadzić i naprawdę czułam - jeszcze raz to podkreślam - że są wokół mnie bardzo dobrzy ludzie. Lekarz i położne - podobnie jak ja - widzieli dziecko, którego duszy już z nami nie było. W tym trudnym momencie dzieliłam z nimi utratę nadziei.
Co masz na myśli?
- Kiedyś mówiło się, że kobieta w ciąży "jest przy nadziei". W szpitalu poczułam, że ta nadzieja nie została odebrana tylko mi, ale również całemu światu. Cierpieliśmy ja i mój mąż, ale ktoś inny widział nasze cierpienie i w pewnym sensie cierpiał razem z nami.
Co jeszcze pomogło w tym trudnym czasie?
- Kiedy jeszcze byłam w szpitalu, wiedziałam, że szwagierka zrobiła rosół dla mojej starszej córeczki, a kuzynka, na moją prośbę, zabrała z mieszkania rzeczy przygotowane dla Róży. Było to dla mnie bardzo ważne, bo wiedziałam, że ich widok sprawi mi wielki ból (płacze). Chciałam zobaczyć pustkę w domu, bo czułam pustkę w sercu.
Dzień po wyjściu ze szpitala przyjechali moi rodzice. Wiedziałam, że jesteśmy zaopiekowani. Doświadczyłam wtedy wielu prostych gestów, które bardzo mi pomogły. Rosół i zabranie wyprawki to przykłady.
A co było trudne?
- To, że nie wszyscy chcieli wczuć się w tę sytuację. Miałam znajomych, którzy bali się wejść we wrażliwość straty. Ale starałam się to przyjąć i uszanować. Nie wymagałam, żeby w tym byli. To odczuwa się na poziomie duchowym. Jeszcze raz wrócę do tego, że personel był bardzo współczujący i pomógł mi przyjąć stratę. Ale później człowiek wchodzi w stare znajomości i już nie zawsze spotyka się z podobnym odbiorem. Ludzie często nie chcą mówić o stracie, stwierdzają, że temat jest za ciężki i chcą go jak najszybciej zakończyć. Mają jednak do tego prawo. Nie da się dostać od wszystkich po równo.
Chcę w tym miejscu podzielić się doświadczeniem, które chyba najbardziej podcięło mi skrzydła. Stało się to wtedy, kiedy usłyszałam: "Jesteś silna". Ja wcale nie chciałam być silna. Wolałam usłyszeć zupełnie inny komunikat: "Rozumiem, że jest ci ciężko, też czekałem na twoją córkę". Nie chciałam prób natychmiastowego wyjścia z żałoby, która dopiero co się zaczęła.
Po stracie dziecka bardzo pomogły Ci spotkania z psychologiem.
- To prawda. Zostałam zapytana, czy chciałabym skorzystać z takiej możliwości. Zgodziłam się i był to pierwszy moment, w którym poczułam się lepiej - usłyszałam, że nie muszę o tym mówić, jeśli nie czuję się na siłach. To była dla mnie naprawdę wielka ulga…
Dlaczego?
- Człowiek w takiej sytuacji czuje presję wytłumaczenia się. Wszyscy wokół oczekiwali przyjścia Malutkiej. Dlatego słowa psychologa, że powiemy o tym wtedy, kiedy będziemy chcieli, przyniosły wielką ulgę. Dzięki nim mogliśmy sobie z tym poradzić i przeżywać stratę. To był pierwszy krok, który pozwolił nam na przyjęcie tego, co się wydarzyło.
Zdecydowaliście się na pogrzeb w kościele.
- Zgadza się. Pogrzeb odbył się w parafii, w której kiedyś działał mój mąż. W innej dzielnicy miasta. Malutka znajdowała się w zakrytej trumnie. Ksiądz w homilii nawiązywał do nas… Bardzo poruszające było to, że przeczytał fragment Ewangelii według świętego Marka: "Pozwólcie dzieciom przychodzić do Mnie, nie przeszkadzajcie im" (Mk 10,14). Te słowa dały mi wielką nadzieję, że Różyczka poszła od razu do nieba. Cieszę się, że Kościół już nie zabrania nam w to wierzyć (zatwierdzony przez Benedykta XVI dokument wyraża "poważne podstawy teologiczne i liturgiczne do nadziei, że dzieci zmarłe bez chrztu doznają zbawienia i zażywają błogosławionego szczęścia" - przyp. red.). Mam wrażenie, że do pogrzebu tylko tonęłam. Jedynie twarz mojego męża wyciągała mnie z tej toni. Gdy nadszedł dzień pogrzebu, oddaliśmy Różę Bogu. To było zwieńczenie tego trudnego czasu. Mąż zaproponował, byśmy we dwoje wynosili trumnę z Malutką… Tak zrobiliśmy i sądzę, że był to gest przyzwolenia i zgody na to, co się stało.
Jaką rolę po stracie Róży odegrał Twój mąż?
- Otrzymałam od niego ogromną pomoc. Właściwie to on załatwiał wszystkie sprawy, bo ja nie byłam w stanie podejmować żadnych decyzji. To on podpisywał dokumenty, na przykład potwierdzenie odbioru z Urzędu Miasta aktu urodzenia martwego dziecka. Tych podpisów trzeba było złożyć znacznie więcej. Mąż zajmował się tym wszystkim. Później dowiedziałam się, że nie chciał mnie obciążać wieloma sprawami . W konsekwencji to on wybierał strój dla Malutkiej. Wiem, że ja nie dałabym rady tego zrobić.
Możesz rozwinąć wątek wsparcia, jakie otrzymałaś w tym czasie od męża?
- Mąż dbał również o sprawy codzienne. Przez pierwszy tydzień mieszkała z nami moja mama. Pomagała w prozaicznych sprawach - robiła kanapki, herbatę… Później zajmował się tym mój mąż. Gdy znowu zostaliśmy sami, to on pilnował, żebyśmy mieli co jeść. Ja zupełnie nie miałam do tego głowy. Mąż dbał również o starszą córeczkę - bawił się z nią, zawoził i odbierał ze żłobka. Ja nie miałam na to siły, nie chciałam widzieć się z ludźmi, nastąpiło u mnie wycofanie społeczne. Mąż robił więc wszystko to, czego ja nie mogłam. Gdy już widział, że moje wycofanie zaczyna gasnąć, że jestem już w stanie wyjść na przykład na spacer, zawoził nas na łono natury - na plażę, do lasu - żebyśmy trochę obcowali z przyrodą albo do restauracji. Mąż na nowo uczył mnie wychodzenia i przebywania z ludźmi. To było bardzo ważne.
Zanim pojawiła się Róża, poprosiłam świętego Józefa o umocnienie naszego małżeństwa. I właśnie wtedy zostaliśmy obdarowani naszą Różą. Nie chodzi oczywiście o to, że nasza córeczka miała odejść w ten sposób. Ale czuję jednocześnie, że jej pojawienie się naprawdę umocniło nasze małżeństwo.
Co jeszcze zmieniło się po odejściu Róży?
- Myślę, że strata dziecka obudziła w nas wielką wrażliwość. Nasze serca jakby "przekroczyły" ten świat. Bardzo ważne jest to, że wspólnie z mężem przeżywałam ten czas razem z Panem Bogiem. Znajomy ksiądz powiedział nam później, że takie przechodzenie przez stratę, która się w nas dokonało, jest owocem wcześniejszych poszukiwań bliskości Boga.
Jednym z owoców doświadczeń rodziców po stracie są również "Okruszki". To 26 historii matek i ojców "inspirowanych spotkaniami z ich maleńkimi dziećmi, których życie trwało nierzadko krócej niż jedno tchnienie". Bohaterem tej książki jest również Twoja rodzina.
- Po miesiącu czy dwóch od śmierci Róży udałam się na trwającą dziesięć spotkań terapię z panią psycholog Magdaleną Mikulską. Mój mąż bardzo wspierał mnie w tym procesie. Kiedy na przykład starsza córka była chora, a mi wypadało spotkanie z terapeutką, mąż brał wolne w pracy, żebym mogła pójść na sesję i zachować rytm terapeutyczny. Pani Magdalena nie tylko bardzo mi pomogła w przeżywaniu żałoby, ale również zaprosiła mnie do współpracy przy "Okruszkach". To, że historia Róży jest w nich zapisana, jest dla mnie bardzo ważne. To potwierdzenie istnienia tej osoby, dowód na to, że ta historia się wydarzyła.
Możesz rozwinąć tę myśl?
- W rozmowie z Księdzem Tomaszem Ceniuchem z fundacji Donum Vitae ze Szczecina, której celem jest m.in. podkreślanie znaczenia organizowania pogrzebów dzieci utraconych, poruszyliśmy kwestię, że dla rodziców po stracie szczególnie bolesne jest to, że ich zmarłych dzieci "nie widać". Gdy, mimo naszego wyczekiwania, tej osoby fizycznie z nami nie ma, albo jest tylko na chwilę, czujemy wielki ból i pustkę. Dlatego wspomniana książka jest dla mnie bardzo ważną przestrzenią, w której mogłam zaznaczyć obecność Róży i opowiedzieć o niej innym. Ponadto proszę moją zmarłą córkę, aby - jeśli to możliwe - pomagała mi znajdować inne osoby w podobnej sytuacji. Chcę dzielić się z nimi swoimi doświadczeniami. Kiedy opowiadam o tym, co przeżyłam, wspomnienia ożywają na nowo i stają się jeszcze bardziej obecne w mojej świadomości.
Historie rodziców po stracie bardzo dobrze opisuje słowo "czułość". Pasuje ono również do Waszej opowieści.
- Myślę, że strata dziecka to moment wielkiego opuszczenia i wycofania z życia. W tym wszystkim czułość staje się osłoną, która pozwala przetrawić to doświadczenie, przejść przez moment nostalgii. Niedawno - chyba w Radiu Maryja - pewien ksiądz powiedział, żeby cierpiącym osobom nie zabierać cierpienia, bo inaczej już nic im nie zostanie. Myślę, że czułość stwarza przestrzeń, w której możemy z tym cierpieniem być, pozwolić mu wybrzmieć i je nazwać. Patrząc z perspektywy wiary, jest to moment, w którym podnosimy swój krzyż.
Do czego czujesz się zaproszona?
- Miesiąc po odejściu Róży usłyszałam w naszym kościele, w czasie ogłoszeń, że w jednej z rodzin odeszło małe dzieciątko. Nigdy jeszcze nie spotkałam się w kościele z taką informacją! A prosiłam wprost Różę i bezpośrednio Boga o wsparcie, żebym czuła, że jestem otoczona wspierającym środowiskiem. Myśl o tym, że obok jest ktoś, kto również zmaga się ze stratą, daje poczucie wspólnoty. Chciałoby się, żeby "Okruszki" nie powstały, żeby nie było rodziców, którzy stracili dziecko. Ale oni są i będą.
Obecnie, wspólnie z mężem, mamy w sobie pragnienie dzielenia się historią Róży. Być może chcielibyśmy też zaangażować się we wspólnotę wspierającą rodziców po stracie. Od zawsze - trochę podświadomie - czułam bliskość zmarłych i świętych. To było dla mnie bardzo ważne, ale nigdy nie miałam okazji, aby zrobić coś dla innych i dzielić się tym doświadczeniem. Myślę, że Róża otwiera przed nami coś nowego, czego jeszcze nie znamy, bo strata jest dosyć świeża. Dlatego staramy się pozwalać, żeby życie nas kierowało, żeby Bóg pokazywał nam, czy to już jest dobry moment na zaangażowanie.
Czy właśnie to miałaś na myśli, mówiąc, że Wasze serca "»przekroczyły« ten świat"?
- Dzięki Róży moja wrażliwość na zmarłych łączy się ze współczuciem - serce dzieli się z innymi, przez co staje się mniej obecne w tym świecie. Nie chcę powiedzieć, że obumiera, bo serce powinno budzić się i rozkwitać do życia. Dlatego powiem: obumiera dla świata, a rodzi się dla nieba! Ale to wymaga pracy. Są chwile jasności i ciemności, które się wzajemnie przenikają. Ale nie traćmy nadziei, bo momenty jasności w końcu przychodzą.
Skomentuj artykuł