Stanął w ogniu nasz wielki kościelny dom
Jest źle - trzeba to jasno i bez owijania w bawełnę powiedzieć. I to tak źle, że jeszcze chyba nigdy - przynajmniej za mojego niespełna 30-letniego życia w Kościele - nie było. Dużo więc upłynęło w Wiśle wody, zanim wreszcie zabrałam się do podsumowania tego, co w mijającym roku działo się w Kościele.
W dużej mierze właśnie dlatego, że wydarzyło się wiele trudnych rzeczy, a tempo, w jakim narastały kolejne kryzysy zaowocowało tyloma problemami, że spokojnie można by nimi obdzielić ostatnich 10-15 lat funkcjonowania naszej kościelnej wspólnoty.
W końcu opublikowane niedawno przez CBOS wyniki sondażu dotyczącego opinii Polaków na temat działalności Kościoła rzymskokatolickiego w Polsce (aż 47 proc. ankietowanych ocenia ją negatywnie) znikąd się nie wzięły. Co takiego się wydarzyło, że polski Kościół mierzy się z największym od lat (dekad?) kryzysem wizerunkowym, a zaufanie społeczne względem tej instytucji pikuje w tak szaleńczym tempie? Przyczyn tego stanu rzeczy widzę co najmniej kilka.
Ryba psuje się od głowy
W tym, że ryba jest jednym z najpopularniejszych chrześcijańskich symboli kryje się pewna przewrotność - zwłaszcza gdy zestawimy ją ze starym polskim porzekadłem, że zwierzę to psuje się od głowy. Nie mam wątpliwości, że najwięcej kamieni do obciążającego dziś Kościół wizerunku dorzucili sami hierarchowie. Absolutny prym w dolewaniu oliwy do ognia trawiącego wspólnotę katolików w Polsce wiedzie abp Stanisław Dziwisz. I jest to sprawa tym boleśniejsza, że bardziej niż reportaż „Don Stanislao” autorstwa Marcina Gutowskiego, czy nawet watykański raport ws. ekskardynała Theodore’a McCrricka, krakowskiego duchownego kompromitują jego własne wypowiedzi (jak np. ta z wywiadu udzielonego Telewizji TRWAM tuż przed Bożym Narodzeniem, w którym biskup emeryt przekonuje, że „atak” na jego osobę jest równoznaczny z atakiem na Karola Wojtyłę oraz wielkodusznie „przebacza” niewdzięcznej ojczyźnie za jego służbę u boku papieża Polaka).
Jeśli dodać do tego skandaliczne, piętnujące środowisko osób (tak, osób, a nie „ideologii”) LGBT słowa obecnego metropolity krakowskiego o „tęczowej zarazie”, czy nie mniej gorszące, wystawne (a zarazem ignorujące większość sanitarnych standardów) urodziny Radia Maryja, gdzie Tadeusz Rydzyk najpierw w obecności rządzących polityków próbował bronić skompromitowanego biskupa Janiaka (sprawę nagłośnili Tomasz i Marek Sekielscy w reportażu pt. „Zabawa w chowanego”), a później zwlekał z przeprosinami, by w końcu wydać najwidoczniej wymuszone społeczną presją oświadczenie spod znaku „sorry not sorry”, to z rodzimej kato-bańki maluje nam się bardzo nieciekawa pocztówka: Mariaż Kościoła z państwem.
Era duszpastuchów
Termin „duszpastuch” ukułam jakiś czas temu, również na łamach portalu Deon. I choć do dziś jest on bardzo adekwatny do postawy niektórych duchownych, to bardzo ubolewam nad tym faktem. Tak, żyjemy w erze duszpastuchów, a nie duszpasterzy. I nie mam tu na myśli jedynie odciętego od kontaktu z szarą rzeczywistością „przeciętnego Kowalskiego” Episkopatu, ale przede wszystkim „zwykłych” parafialnych księży, którzy sprzeniewierzyli się swojemu powołaniu i zamiast zapachu owiec, czuć od nich ekskluzywną wodę kolońską (nie mam oczywiście nic do ładnych zapachów, mam nadzieję, że rozumiecie Państwo tę metaforę), niejednokrotnie podlaną sporą dawką protekcjonalności, buty i zwykłej arogancji.
Nie mam wątpliwości, że najwięcej kamieni do obciążającego dziś Kościół wizerunku dorzucili sami hierarchowie.
Zapewne miałabym większy dystans do tych wszystkich smutnych historii, które napływają do mnie od rodziny, znajomych, czy wreszcie Czytelników, gdybym na własnej skórze nie doświadczyła agresywnych zachowań ze strony kapłanów. Jednym z takich przykładów, bardzo jaskrawych, był incydent, do jakiego doszło w mojej własnej parafii, gdy ośmieliłam się delikatnie spytać w zakrystii o to, czy w gablotce zawiśnie plakat informujący o inicjatywie „Zranieni w Kościele” (do czego zachęcał zresztą Prymas Polski Wojciech Polak). Szeroko opisałam tę sprawę w tekście „Jak stoczyłam bitwę o plakat „Zranionych w Kościele” w mojej parafii".
Tym razem więc oszczędzę szczegółów, ale nadmienię tylko, że sposób, w jaki zostałam potraktowana przez księży doprowadził do tego, że od kilku miesięcy omijam parafię szerokim łukiem i jestem zmuszona jeździć na mszę na drugi koniec miasta albo uprawiać tzw. churching (już bez towarzyszącego mi kiedyś poczucia winy - w końcu mamy wolny rynek i skoro część księży kreuje się ba biznesmenów w koloratkach, to ja jako wierna-konsumentka, mam prawo do wyboru miejsca, które duchowo mnie ubogaca, zwłaszcza że stawką, jak wierzymy, jest życie wieczne). W jeszcze trudniejszej sytuacji są mieszkańcy małych miasteczek i wsi, gdzie proboszcz lokalnej parafii często uchodzi za niepodważalny autorytet, a zwrócenie mu uwagi w jakiejkolwiek sprawie urasta do rangi ataku na Kościół jako taki i niesie za sobą ryzyko społecznego ostracyzmu.
Katolicyzm kulturowy i złudne przekonanie o własnej wyjątkowości
Kolejnym problemem, który podkopuje autorytet Kościoła od wewnątrz jest tzw. katolicyzm kulturowy (istniejący co prawda od zawsze, ale w trakcie pandemii wyraźniejszy niż zwykle) To właśnie on często skłania osoby nieżyjące na co dzień Ewangelią i nieinteresujące się wyzwaniami kościelnej wspólnoty do tego, by mimo wszystko utrzymywać z nią sztuczną więź — m.in. w postaci chrzcin, kościelnych ślubów, czy paradowania w Wielką Sobotę ze słynnym „jajeczkiem” w koszyku.
Jeszcze innym wyzwaniem, również będącego poniekąd pokłosiem kulturowego podejścia do wiary, jest postępująca radykalizacja niektórych środowisk: Żołnierze Chrystusa, Wojownicy Maryi, czy Rycerze Kolumba (swoją drogą zastanawiający jest fakt militaryzacji tych wspólnot, chociażby na poziomie języka) rosną w siłę i gromadzą w swoich szeregach mężczyzn przekonanych o swojej misji ratunkowo-obronnej względem Kościoła.
To, że takie środowiska kwitną w Polsce, i to za przyzwoleniem hierarchów (choć gwoli sprawiedliwości należy w tym miejscu oddać Episkopatowi zdystansowanie się od działań odpowiedzialnej m.in. za akcję „Różaniec do granic” Fundacji Solo Dios Basta — lepiej późno, niż wcale) świadczy nie tylko o podskórnej, być może nie do końca uświadomionej obawie kościelnych włodarzy przed naruszeniem status quo, ale także o kompletnej porażce w kwestii formacji mężczyzn.
Kościół to ostoja patriarchatu. Ale katoliczki coraz odważniej zabierają głos - i chwała im za to
W końcu - last but not least - tym, co szkodzi Kościołowi w Polsce jest skrajny patriarchalizm, który w równym stopniu co kobietom, zagraża także zmaskulinizowanym kościelnym strukturom. Skostniały , opresyjny system uwidocznił się chociażby w postaci niemal histerycznej reakcji Jacka Pulikowskiego i jego popleczników na teksty opublikowane na łamach Deona i Więzi, w których autorki ośmieliły się skrytykować sposób, w jaki Jacek Pulikowski przekazuje swoje refleksje na temat funkcjonowania małżeństwa.
Zapewne miałabym większy dystans do tych wszystkich smutnych historii, które napływają do mnie od rodziny, znajomych, czy wreszcie Czytelników, gdybym na własnej skórze nie doświadczyła agresywnych zachowań ze strony kapłanów.
Czy zmiana jest możliwa? Nieustannie wierzę, że tak. Nie bez powodu tytuł tego tekstu nawiązuje do słynnej piosenki Jacka Kaczmarskiego i Przemysława Gintrowski, w którym padają słowa „głębokiej, naprawdę czarnej nocy” i ogniu trawiącym dom. Bo właśnie nie czym innym jak domem jest dla mnie Kościół. I tak jak podmiot liryczny w przywołanym utworze, ja również „nie chcę uciekać stąd”. Mam głęboką nadzieję, że nie będę musiała.
Skomentuj artykuł