Poród, który zmienił moje życie
"Kiedy termin? - Dopiero na 14. stycznia, ale ja się szykuję na Matki Bożej Rodzicielki". Nie można mieć lepszej patronki na poród. Tak myślałam. "Poród: to tylko zadanie do wykonania.
Grunt to zgłębić temat w zakresie teorii i praktyki, notatki poczynić, wsłuchać się w ciało, cierpliwie czekać. I jeszcze ważne - patrona znaleźć. A potem to już fizjologia z mistyką - oddychać, ból przyjąć i z każdą jego falą wyczekiwać pierwszego krzyku małego człowieka".
Taki był Wielki Plan na boski poród. I ja byłam przygotowana do perfekcji, gotowa na to, by urodzić wszędzie: w domu, samolocie, w grocie, w lesie, ufająca sobie i boskiej sile Natury, perfekcyjna rodzicielka...
...tylko nie byłam gotowa na ciszę po porodzie. Bo fizjologia okazała się patologią, system zawiódł, ludzie - oprócz towarzyszącego męża - też. Nie było ani mistyki, ani krzyku małego człowieka. Miażdżący finał: puste łóżeczko wyniesione do piwnicy, rozpacz, gorycz.
"Nadzieja umarła" - nagłówek w gazecie.
Z Panem Bogiem od razu sobie wyjaśniliśmy sytuację, tylko Ona... Nie kryłam lodowatego wzroku pełnego wyrzutu: "Jak Ty mi to wyjaśnisz, Matko, Boża Rodzicielko? Ja tak na Ciebie liczyłam. To był nasz WSPÓLNY plan. Byłaś najlepszą gwarancją na pełen sukces. Gdzie Ty się wtedy podziewałaś? Miałaś się tym zająć. Też straciłaś dziecko? Też zostałaś "matką osieroconą"? Ty przynajmniej mogłaś Go widzieć, przytulać, wychować, towarzyszyć, gdy cierpiał... Ja nie. Co mam przytulać? Pytania, których nie mogę zadać wiedząc, że nie zniosę nastepującej po nich ciszy? Zostałam matką, a nie jestem matką. Jak mam żyć w takim paradoksie?".
Bardzo dużo czasu upłynęło zanim przebrnąwszy przez mur zwątpienia w Jej bliskość, odkryłam w końcu, że nie mogłam mieć lepszej Patronki na tamten poród. Jeśli ktoś miał to unieść, to tylko Ona.
Tą tragiczną noc, ten zawód ludźmi, ten ból bezsensowny, bo nieprowadzący do wyczekanego celu - spełnionego marzenia. Tylko Ona mogła przyjąć mającą nadejść rozpacz i pustkę grobu dziecka. Moja Akuszerka niemocy i zgorszenia tym, co się stało, a co było i jest tak bardzo przeciw wrodzonemu nam powołaniu do życia.
Nasza relacja przeszła trudną, głęboką przemianę. Patrzę teraz na tę Kobietę i Jej prześwięte życie przez ciszę i tajemnice ikon. To dla mojej wiary bezpieczniejsze niż oglądanie słodkich, oprószonych brokatem obrazków wizyty kolędowej czy emaliowanych (niekiedy wręcz gorsząco upraszczających) figurek betlejemskiej szopki.
Patrzę boleśnie i na wskroś po ludzku - żywot Jej to bardziej "hardcore" niż tania pozytywka.
Zatem chronię się w Ikonie Maryi, która otwiera mnie na relację, pozwalając widzieć głębiej konsekwencje danego Jej przywileju przyjęcia Wcielenia i zrodzenia Emmanuela - Boga z Nami. Przez te lata od mego nie-boskiego porodu, Maryja stała się ostatnią deską ratunku dla wiary w permanentnym kryzysie. Bliska, choć milcząca. Obecna i słuchająca, choć tak dyskretna, że niemal przezroczysta.
Święta Boża Rodzicielka 1. stycznia rodziła moją wiarę niemagiczną, stając się patronką życia, które zwyciężyło śmierć, patronką ocalonej nadziei.
Skomentuj artykuł