Gdy Bóg się ukrywa i nie motywuje do szukania
Dzisiaj widzę , że to nie Bóg ukrył się przede mną, ale ja przed Nim w poczuciu wstydu i upokorzenia. Kiedyś obwiniałem za to wyłącznie ludzi, których spotkałem na swojej drodze, a którzy dali mi odczuć, że moja depresja jest duchową karą za brak wiary i grzechy.
„Co to znaczy, że przeszedłeś depresję?” – usłyszałem kiedyś pytanie znajomej wypowiedziane z lekkim niedowierzaniem. Nie było we mnie złości, zdziwienia ani poczucia niestosowności tego pytania. Rozumiałem jak mało kto sens jego zadania.
„Smutek” paraliżujący
Zanim sam zachorowałem, depresja wydawała mi się dolegliwością ludzi niezaradnych życiowo. Nawet nie chorobą, ale dolegliwością. Stała na półce gdzieś pomiędzy chandrą a wiosennym katarem. No bo przecież jak jest smutno, to wystarczy wziąć się w garść, zamiast w tym tkwić, i ogarnąć przynajmniej życiowe minimum. Dzisiaj wiem już, że istnieje jednak „smutek” paraliżujący, który dotyka twojej duszy, psychiki i ciała. „Smutek”, który można zmierzyć, który daje objawy. „Smutek”, który ukrywa się za takimi banałami jak: „źle się czuję”, „nic mi się nie chce”, „nie mam ochoty ani motywacji”, a zbiera śmiertelne żniwo. „Smutek”, który z normalnym smutkiem tak naprawdę ma niewiele wspólnego, ale nie znajdujemy innych słów, by opisać ten stan. Nie znajdujemy sił na cokolwiek. To właśnie czuje osoba chora na depresję. Jest więźniem poddawanym torturom we własnym ciele, bywa katem i ofiarą w jednej osobie.
Depresja potrafi się przed nami dobrze maskować. Ukrywa się za złym samopoczuciem, sezonową chandrą, przepracowaniem, bezsilnością, poczuciem niedopasowania i kryzysem duchowości. Tak, możemy i powinniśmy sobie pozwolić na słabość, przestać grać silnych, gdy nie mamy już sił. To ludzkie. Ale depresja też jest ludzka. W pewnym momencie zły dzień zmienia się w zły tydzień, tydzień w miesiąc, miesiąc w rok, a rok w złe życie. Depresja niczym kula śniegowa nabiera rozpędu i wywołuje lawinę, która porywa nasze życie. U osób cierpiących na tę grupę zaburzeń psychicznych występują następujące symptomy: obniżenie nastroju, niezdolność do przeżywania przyjemności, spowolnienie psychoruchowe, zaburzenie rytmu dobowego, zmniejszenie apetytu, zaburzenia w sferze aktywności seksualnej. To już nie jest smutek, który można ot tak rozweselić. Depresja dezorganizuje życie chorego, odcina go od zdolności czucia i odbierania świata, zamykając w czterech ścianach negatywnego myślenia pełnego niepokoju, myśli samobójczych i emocji, które niemal bolą całe nasze ciało. Objawy te u każdego chorego występują w różnym nasileniu i w różnej konfiguracji, są jednak typowe dla przeżywania stanów depresyjnych. Depresja skutecznie podtruwa, by wreszcie zabić.
Opór wobec leczenia
Moja choroba zaczęła się właśnie w ten sposób. Na pozór niemające ze sobą nic wspólnego drobne zdarzenia uwolniły lawinę, z którą sobie nie poradziłem. Dopiero dzisiaj z perspektywy czasu widzę, jak cienką i jednocześnie silną nicią były one połączone. Pewna okresowa podatność (niedobór serotoniny) oraz kilka innych czynników spotkało się z życiowym zawirowaniem: zmiana miasta, pracy, śmierć bliskiej osoby, problemy życiowe, ciągły stres i napięcie. „Nic nadzwyczajnego, z czym nie radzą sobie ludzie każdego dnia na świecie” – myślałem wtedy. I to uśpiło moją czujność. Zły dzień przerodził się w zły rok.
Dopiero za radą przyjaciół zdecydowałem się zacząć szukać pomocy. Oni pierwsi zauważyli stopniowe, nasilające się i trwałe zmiany w moim sposobie bycia i funkcjonowania. Bliskie i szczere relacje okazały się papierkiem lakmusowym mojej depresji. To w kontaktach z innymi zobaczyłem jak w lustrze zmiany, których nie zauważałem, będąc sam ze sobą. To oni wykazali się życzliwą presją, aby zmotywować mnie do wizyty u psychiatry. Tam trafiłem już niestety w bardzo złym stanie, ale usłyszałem też słowa, które dały mi jakąkolwiek nadzieję. „Nie ma sensu pana otwierać w takim stanie. Najpierw musi pan poczuć się lepiej, więc zaczniemy od leków”.
Przez dwa miesiące, nim leki w pełni zaczęły działać, mój stan był bardzo różny. I czasami traciliśmy nadzieję, że się poprawi. W końcu jednak nadszedł ten jeden dzień oddechu, a z czasem zaczęło takich oddechów przybywać. Powoli odzyskałem spokój, później świat znów wydawał się trochę bardziej realistyczny. Przede wszystkim pożegnałem się z natrętnymi myślami i bólem psychosomatycznym. Mogłem wreszcie przespać całą noc. Byłem gotowy, żeby zacząć terapię i spróbować się otworzyć.
Przyznanie się przed sobą wcale nie ułatwia zadania. Czuje się wstyd, za każdym razem, kiedy przypomnisz sobie, że możesz mieć… (tu można wpisać dowolną chorobę psychiczną). A chciałoby się zapomnieć i każdego dnia kilkukrotnie pozbywasz się tej myśli – nieskutecznie. Jeśli stać mnie było wtedy na jakąkolwiek intensywną reakcję, to wyłącznie na opór wobec leczenia. Sama wizyta u psychiatry była dla mnie upokarzająca – zupełnie bezpodstawnie.
Cudu nie będzie…
Depresję osoby wierzącej charakteryzuje coś jeszcze. Poczucie, że Bóg się przed nami ukrył. I nie jest to bynajmniej Jego wina, ale nasza. Ukrył się, bo jesteśmy niegodni, zbyt mali, bo sami sobie tę chorobę „wyhodowaliśmy” lub jak utwierdzają nas w przekonaniu wciąż zbyt często inni w Kościele – bo to wina naszej zbyt małej wiary. Depresja staje się więc zasłużoną karą, a poczucie nieobecności Boga zadośćuczynieniem, na które się godzimy. „Bóg schowany” wcale nie motywuje nas do szukania. Pozostajemy z zadręczającym poczuciem utraty ostatniej nadziei, jaką mieliśmy. Bo gdy tracimy wszystko, wciąż jeszcze pozostaje ta duchowa iskierka, czekanie na cud. Dla osób w depresji sprawa jest jasna – cudu nie będzie.
Dzisiaj widzę jednak, że to nie Bóg ukrył się przede mną, ale ja przed Nim w poczuciu wstydu i upokorzenia. Kiedyś obwiniałem za to wyłącznie ludzi, których spotkałem na swojej drodze, a którzy dali mi odczuć, że moja depresja jest duchową karą za brak wiary i grzechy. Mówili tak, zupełnie mnie nie znając, dopatrując się działania złego w tym, na co w dużej mierze pomogły leki. Zamiast egzorcyzmów wybrałem farmakoterapię i psychoterapię. Nie było demona, była choroba.
Światło Boga i ludzki mrok
Dziś widzę jednak, jak bardzo ja odsuwałem się od Boga, gdy On próbował się do mnie zbliżyć. Wyhodowane przez innych poczucie, że nie zasługuję na Bożą łaskę, zbierało swoje żniwo. Dobroć Boga, Jego nieskalanie, czystość i miłość były jak oślepiające światło dla kogoś, kto ma poczucie życia w mroku. To światło jest miłe, przyjemne i uzdrawiające, ale odsłania też obraz rozpaczy. Brak wiary w to, że zasługuję jeszcze na szczęście i mogę mieć błogosławione życie, jest w istocie lękiem przed tym, że to tylko złudzenie. A ja nie chciałem doznać zawodu kolejny raz. Uzdrowienie, które obiecywano mi w Kościele, nie nadeszło. Nie było prawdziwe.
Depresja jakkolwiek nieobliczalna i rujnująca życie, w pewnym momencie daje poczucie negatywnej stabilizacji. Wiemy już, jak się z nią żyje, w jakimś stopniu ją oswoiliśmy. Podjęcie ryzyka nie wchodzi w grę. Mamy poczucie, że jesteśmy o krok od śmierci. Jeśli się nie uda, a wiara okaże się złudzeniem, nie będzie już dla nas ratunku. Ból okaże się nie do zniesienia. Niczym Adam w Raju ukrywamy się przed Bogiem, bojąc się odtrącenia. Jego światło odsłania naszą nagość, której jeszcze nie potrafimy przyjąć, zaakceptować i okryć. Myśli o tym niczym rwący strumień każdej sekundy plądrują naszą głowę, obrywając ostatni w miarę „bezpieczny” brzeg. Wpadamy do nich.
Spotkałem jednak też ludzi, dla których wiara była wsparciem, którzy do Boga lgnęli. Bez świadomości Jego obecności nie podjęliby leczenia, nie byliby w stanie przetrwać najciemniejszych momentów swojej choroby. Na tle życia, które tak jakby się przed nimi ukryło, Bóg pozostał jedynym jasnym, wyraźnym i pewnym punktem w tym mroku. Dlatego wiem, że tyle jest odcieni depresji, ilu chorych. I do każdej trzeba mieć podejście indywidualne. Bo depresja to też choroba przebiegła i inteligentna. Uczy się cierpliwie swojej przyszłej „ofiary” i uderza w to, co najważniejsze, najsłabsze, najdelikatniejsze. Życiowy paraliż to jej ulubiona metoda.
***
Depresja jest chorobą. Opisanie jej sprawia jednak trudność. Prawda o niej tkwi gdzieś pomiędzy medyczną terminologią a metaforami, którymi opisują ją chorzy. Zaburzenia depresyjne dotykają ciała, psychiki i duszy. To choroba, na którą chorujemy cali. Opisanie samych objawów nie pozwala zrozumieć siły jej rażenia. Pisanie jedynie o odczuciach nie pozwala dostrzec, że to wciąż choroba… którą można leczyć. Jedno i drugie sprawia, że depresję bagatelizujemy. Do perfekcji opanowała bowiem działanie w ukryciu.
Skomentuj artykuł