Uruchamiałam się nagle i wybuchałam jak wulkan, to psuło wiele dobrych chwil. Powód? Jestem DDA
Zobaczyłam, jak bardzo bycie zero-jedynkowym męczy. Nie pozwala spokojnie żyć i robić czegoś jedynie dla przyjemności. Wszystko, nawet tak małe rzeczy jak plamka na spodniach, stawały się tragedią dnia. Moje zachowania psuły wiele dobrych chwil i to nie tylko mnie, ale wszystkim dookoła. Potrafiłam z absurdalnych powodów wpadać w złość, strzelać drzwiami, karać świat swoim milczeniem, obrażać się i przy okazji ranić innych. Uruchamiałam się nagle i wybuchałam jak wulkan - czytamy w książce Joanny Szczerbaty "Jestem DDA. Notatki z terapii. Jak wyjść z toksycznego domu".
DDA - Dorosłe Dziecko Alkoholika to zespół zaburzeń, na które cierpią dorośli. Jest on efektem doświadczeń wyniesionych z życia w rodzinie z problemem alkoholowym, skutkujących utrwalonymi schematami zachowań i reakcji emocjonalnych, które utrudniają osiągnięcie zadowolenia i satysfakcji, a zwłaszcza nawiązywanie bliskich relacji z innymi ludźmi w dorosłym życiu - podaje PARPA. O terapii DDA opowiada w poruszającej książce Joanna Szczerbaty. Publikujemy jej fragment.
Moje największe rany są w samym środku mnie
Zawsze musiałam dbać o wszystkich w domu. Byłam najstarsza i znałam ten koszmar od początku. Wiedziałam, jak się zachować, czego nie mówić i jak szybko wyprowadzić wszystkich z domu, żeby nie widzieli i nie słyszeli, ale przede wszystkim nie dostali tyle co ja. Ślady po kablach, sprzączce od pasa, i te największe, na duszy, noszę do dziś. Starałam się chronić mamę i młodsze rodzeństwo. Jestem dorosła, chcę zacząć żyć i dlatego rozpoczęłam terapię. Chcę żyć normalnie. Mam problem z relacjami i chociaż chciałabym być kochana, robię wszystko, żeby tak nie było. Trudno mnie pokochać. Teraz to wiem.
Mój dom był domem złym. Mam na imię Kasia. Dla innych mogę mieć inne imię. Dla wielu mogę być odbiciem w lustrze. Mogę być każdym. Sąsiadką mijaną na klatce, dziewczyną, co sprzedaje w sklepie z ciuchami, panią z okienka na poczcie lub młodą mamą, grzejącą twarz w wiosennym słońcu. Nie noszę widocznych śladów, umiem się uśmiechać, czasem nawet śmieję się głośno, a mój śmiech może zarażać innych. Moje największe rany są w samym środku mnie, umiejscowione gdzieś między sercem a żołądkiem, i mimo że są niewidoczne nawet w badaniu, ciągle bolą. Bo tak samo jak nie trzeba dotknąć, aby uwierzyć, tak nie trzeba widzieć, żeby poczuć. Skrzywdzona mała Kasia raz za razem daje znaki. Dziś już ją znam. Kiedyś nie umiałam w żaden sposób pomóc ani sobie, ani jej. Chciałam natomiast pomóc całemu światu. Tylko tak mogłam zagłuszyć jej krzyk w sobie. Krzyczała z samego środka kręgu, w którym tkwiła moja rodzina. Ciemny krąg alkoholu, nienawiści i przemocy – i w tym wszystkim mała dziewczynka.
W domu to był temat tabu. Nie wolno było mówić o tym, że tato pije
Moja mama poddała się od razu. Robiła wszystko, co jej kazał. Żebrała o każdy skrawek miłości. Bił ją często, rzadziej głaskał. Szarpał, zmuszał do poddania się i przepijał wszystko, co zarobił. W domu nie było pieniędzy. Mamie ledwo starczało, ale gdyby jej kazał, to dałaby mu nawet i to, co miała. Bo mama go kochała głupią, dziką miłością, która ją codziennie niszczyła. Chyba żyła tym, jaki był, zanim zaczął pić. I czekała, że tamten wróci. Im bardziej poddawała się jemu, tym bardziej tamten się oddalał. W domu to był temat tabu. Nie wolno było mówić o tym, że tato pije. To nawet nie był tato, ale tatuś. Tatuś robił dzikie awantury, tłukł wszystko, co napotkał na swojej drodze, wpadał w szał z niewiadomych przyczyn i łagodniał, kiedy wszyscy już byli przerażeni. Dziś myślę, że to nasze przerażenie i strach to było coś, co jemu dodawało sił, bawiło go, gdy chowaliśmy się po kątach. Mama nigdy nie potrafiła się postawić, mimo że przecież widziała, co się dzieje. Teraz, kiedy jestem dorosła, mogę z nią o tym rozmawiać
Zaczęłam rozumieć, że nie muszę być doskonała
Mój proces zdrowienia rozpoczęłam od wybaczania małej dziewczynce, którą kiedyś byłam, a dzięki temu ja, dorosła, mogłam zacząć mierzyć się z tym, co teraz. Na pierwszy plan wystąpił mój udział w… meczu. Życie, a przede wszystkim ludzi, oceniałam w kategoriach dobra lub zła. Podoba się całkiem albo w ogóle, robię na sto procent albo nawet nie zaczynam, białe albo czarne, całkiem jasno lub ciemna noc. I tak w kółko. Nie było nic pomiędzy. A przecież życie właśnie jest często pomiędzy. Bywa szaro, trochę ciemno albo jeszcze nie całkiem jasno. Coś podoba się trochę, w jakimś stopniu, ale nie jest brzydkie. Ktoś bywa dobry, uśmiechnięty, ale może mieć złe dni, kiedy cierpi.
Zobaczyłam, jak bardzo bycie zero-jedynkowym męczy. Nie pozwala spokojnie żyć i robić czegoś jedynie dla przyjemności. Wszystko, nawet tak małe rzeczy jak plamka na spodniach, stawały się tragedią dnia. Moje absurdalne zachowania psuły wiele dobrych chwil i to nie tylko mnie, ale wszystkim dookoła. Potrafiłam z absurdalnych powodów wpadać w złość, strzelać drzwiami, karać świat swoim milczeniem, obrażać się i przy okazji ranić innych. Uruchamiałam się nagle i wybuchałam jak wulkan. Co najważniejsze, zaczęłam rozumieć, że świat nie jest czarno-biały, a moje powstawanie od nowa nie zajdzie w ciągu jednego dnia. Że to proces. I nie muszę być doskonała. Mogę po prostu być. Doskonałość jest dla doskonałych, których nie ma.
Miałam przekonanie, że proszenie o pomoc to okazywanie słabości
Bardzo długo wydawało mi się, że jestem odpowiedzialna za cały świat, za wszystkich dookoła i dlatego nie potrafiłam mówić nie. Wypełniałam wszystko za wszystkich. Ktokolwiek zaczynał coś robić, ja natychmiast go nadzorowałam i musiałam działać za niego. Doskonale wiedziałam, że tylko ja mogę to zrobić. I nigdy pod żadnym pozorem nie prosiłam nikogo o pomoc. To, jak się okazało, była ochrona przed odmową, odrzuceniem i cierpieniem. Łatwiej było temu zapobiegać, nie prosząc, z myślą, że i tak nikt by tego za mnie nie zrobił. Rezultat był taki, że zawsze byłam dyrygentką, dyrektorką, kierownikiem i tym, kto nie pozwala innym dojść do głosu.
W domu czułam zmęczenie, bo wszystko musiałam robić sama. Wszędzie musiałam wszystko ogarniać. Miałam przekonanie, że proszenie o pomoc to okazywanie słabości. A w żadnym wypadku nikt nie mógł wiedzieć, że ja mogę być w czymś słaba. Kiedy w końcu się dowiedziałam, że nie dźwigam całego świata, odczułam ulgę. Ale odpuszczanie to był długi proces. Moje zdziwienie, że świat toczy się dalej i beze mnie wiele rzeczy trwa, było ogromne i na początku bolesne. Ale uzdrawiające. Zaczęłam powtarzać sobie, że ziemia nie stanie w miejscu, jeśli nie zrobię jakiejś rzeczy, ćwiczyć to i o dziwo, okazywało się, że tak jest. To zdumiewające, jak trudno było mi się pogodzić z trwaniem świata.
Wszelkie niezaplanowane działania mnie rozwalały
Kiedy już zaczęłam powoli rozumieć, że świat jest kolorowy, a nie czarno-biały, zobaczyłam kolejną rzecz, a mianowicie, jak wielka jest moja potrzeba kontrolowania całego świata. Gdybym mogła mieć jeszcze kilka rąk, byłoby cudownie. Chciałam kontrolować siebie, swoje uczucia, swoje myśli, swoje ciało, pragnienia i wszystko dookoła. Kontrola dotyczyła także wszystkich innych. Co robią i jak robią. Denerwowało mnie, kiedy czegoś nie wiedziałam. – Ja tu jestem reżyserem – mówiłam i nie dopuszczałam myśli, że życie się dzieje, czy tego chcemy, czy nie. Do szału doprowadzało mnie to, że ktoś się spóźnił, albo że coś jest nie po mojej myśli. To była tragedia dnia. Dramat, który nie pozwalał działać dalej, a przecież świat nie leży u moich stóp, nie jestem w nim najważniejsza.
Do rozmiarów tragedii urastał fakt, że ktoś nagle zachorował, a ja byłam zdrowa i musiałam być zdrowa, bo przecież ktoś musi. Miałam całą gamę westchnięć, fochów, wzdrygań i wzruszeń ramion wobec obojętności świata względem mojego poświęcenia się w jego ratowaniu. Jednocześnie miałam przeświadczenie, że kiedy przestanę stać na stanowisku kontrolera, to świat przestanie istnieć. Wszelkie niezaplanowane działania mnie rozwalały. Jakiś spontan? Nie było mowy. Dopiero kiedy przestałam i spuściłam nieco powietrza, zobaczyłam, ile zwykłej frajdy potrafi dać takie spontaniczne działanie.
Pojechaliśmy gdzieś kiedyś tak po prostu, bo mój narzeczony kupił samochód. Na początku myślałam, że ucieknę z jadącego auta. Potem wjechaliśmy do lasu i usłyszałam: – Wysiadaj i po prostu tu pobądź. I to był piękny czas. Nic się takiego nie stało. I to było najpiękniejsze. Łaziłam między drzewami i świat trwał sobie dalej. Był taki sam, zanim przyjechaliśmy, a potem też taki będzie. Rzeczy się zdarzają i są poza nami. Mogę tu być albo siedzieć i martwić się tym, czego jeszcze nie zrobiłam. Powoli zaczęłam widzieć, na czym polega trwanie.
---
Skomentuj artykuł