Od wieków Bóg człowiekowi ufa. Tylko czy sami potrafimy to dostrzec?

Od wieków Bóg człowiekowi ufa. Tylko czy sami potrafimy to dostrzec?
Zdjęcie ilustracyjne (Fot. depositphotos.com/pl)

Jestem głęboko przekonana, że sprawczość jest Bożym pomysłem na człowieka. Kiedy patrzę na swoje dzieci, bardzo wyraźnie to widzę: jak ogromna jest w człowieku ta twórcza siła, iskra, która sprawia, że w naszej głowie funkcjonuje myśl "jestem w stanie to zrobić", "potrafię", "wiem", "dam radę". Z drugiej strony jako ludzie cudownie ten dar potrafimy roztrwonić, schować głęboko pod poduszkę czy podciąć u korzenia tak, by żadne drzewo przekonania "Moje Życie Jest Także w Moim Ręku" nie rozrosło się w naszym wnętrzu czy we wnętrzu drugiego człowieka.

Bazując na moich kilkunastoletnich szkolno-przedszkolnych doświadczeniach, pokusiłabym się nawet o ocenę, że my, współcześni rodzice, wykazujemy wybitne skłonności, by karczować tego typu myśli w naszych pociechach. Oczywiście nie specjalnie, ale zawsze po to, by je chronić.

DEON.PL POLECA

 

 

Przed czym? Przed światem, przed cierpieniem, przed zmęczeniem, przed złym wilkiem, przed wykorzystaniem ich niewinności czy dobroci. I ufam, że dla nas wszystkich jest jasne, że to normalne, prawidłowe i w pełni uzasadnione, że my, dorośli, chcemy jak najdłużej chronić dzieci przed krzywdami, że robimy tyle, ile się da, by rosły zdrowo na szczęśliwych ludzi w możliwie komfortowych warunkach. Jednocześnie w tej naszej rodzicielskiej pogoni za zagwarantowaniem dzieciom "szczęśliwego dzieciństwa", mam wrażenie, że coraz częściej sami się zaganiamy w ślepy zaułek, a nagromadzenie ekspertów od wychowania nadających nieustannie rozmaite komunikaty, co rodzic powinien w wychowaniu uwzględniać, wcale nie wzmacnia w nas zaufania we własny rodzicielski rozsądek.

Myślę o tym całkiem sporo, gdy w adwencie moje dzieci (te starsze, tzn. w wieku 12, 10 i 7 lat) chodzą same o 6 rano do kościoła. Pewna sąsiadka nie omieszkała mnie z góry i na dół dosłownie "opiórkać", że to niebezpieczne, by w ciemnościach dzieci w tym wieku szły same, nie mówiąc o tym, że potem przecież w szkole wykończone są i jak mają dobrze funkcjonować w procesie edukacyjnym. Odpowiedziałam, że do naszego parafialnego kościoła prowadzi kapitalny deptak, a moje dzieci wielokrotnie udowodniły mi, że są rozsądne i odpowiedzialne, więc wierzę, że potrafią unikać niebezpieczeństwa. A problem zmęczenia bardzo skutecznie rozwiązuje odpowiednio wcześniejsze pójście spać. Moje argumenty nie spotkały się jednak ze zrozumieniem (bo psy, bo wojna za granicami, bo tyle bandziorów czyhających na narządy chodzi teraz po ulicach itd. itp.) i według wszelkiego prawdopodobieństwa zostałam zaszufladkowana w głowie tej pani jako "lekkomyślna matka".  Przy czym jej postawa nie była dla mnie jakimś specjalnym zdziwieniem.

Bywa, że ludzie negatywnie oceniają to, że nasz siedmiolatek zalewa wrzątkiem herbatę, dziesięcioletnia córka tnie piłą gałęzie, a dwunastolatek gotuje obiad dla całej rodziny. Ludzie karmieni zewsząd historiami o porwaniach, gwałtach i przeróżnych wypadkach zaczynają w najprostszych czynnościach widzieć potencjalnie możliwe niebezpieczeństwa. I dlatego nie do końca dziwi mnie ten trend na zamykanie dzieci w złotych klatkach. Choć jednocześnie sama próbuję swojego potomstwa w nich nie upychać i - mam takie wrażenie - że właśnie wiara mi w tym bardzo pomaga.

Ta myśl, że sprawczość jest jednym z diamentów osobowości podarowanych człowiekowi, mocno mnie motywuje do tego, by ufać w to, że moje dzieci są w stanie poradzić sobie (albo nauczyć się sobie radzić) z rozmaitymi wyzwaniami w tej przygodzie zwanej życiem. Świetnie obrazuje to droga sakramentalna, którą Kościół wspomaga rodziców, by sukcesywnie i dość szybko pozwalać dziecku na samodzielność i odkrywanie własnej tożsamości. O ile chrzest jest na ogół decyzją rodziców, to każdy kolejny stopień wtajemniczenia to dla nas przypomnienie: ja, Pan Bóg, ufam temu młodemu człowiekowi i wierzę, że będzie ze mną pięknie budował relację. W tym ujęciu spowiedź to prawdziwa siłownia dla mięśni charakteru, a Eucharystia genialnie kształtuje umiejętność wsłuchiwania się w mądrość Słowa Bożego i w swoje serce oraz w talent do budowania rozmaitych więzi. Każdy rodzic jednak prędzej czy później staje przed dylematami, gdzie jeszcze powinien jakoś mocniej dziecko wspierać/pomagać, a gdzie tylko towarzyszyć i cierpliwie czekać, czy dziecko samo go zapyta o pomoc. Co może pomóc w tym, by tę granicę umiejętnie rozeznać?

DEON.PL POLECA


Na pewno dobre środowisko, mądrzy przyjaciele, rodziny, które się obserwuje w codziennych zmaganiach, ludzie, których się zna i widzi, jak funkcjonują, to dla mnie pierwszy krąg, do którego zwracam się z prośbą o radę w tej materii. Pytam o zdanie moją osobistą rodzicielkę i teściową, konsultuję się z przyjaciółkami, które mają starsze dzieci, a są dla mnie wzorem rodzicielstwa, słucham uważnie, czym dzielą się członkowie wspólnot, do których należę. Korzystam z dobrodziejstwa, które daje mi doświadczenie innych, ale staram się nie zapominać, że i ja Bożą sprawczość w sobie niosę.

W tym kontekście w łapaniu rodzicielskiego dystansu bardzo pomaga mi wielodzietność (którą nieustająco gorąco światu polecam). Z jednej strony zwyczajnie fizycznie ogranicza ona mocno czas na rozmyślanie i wdrażanie rozmaitych rodzicielskich trendów i mód wychowawczych, ale też - z drugiej strony - pozwala na własnej skórze zobaczyć, że koniec końców w wychowaniu naprawdę nie jesteś w stanie ani niczego zagwarantować, ani przewidzieć, ani uchronić pociechy przed wszelkim złem. Po prostu. Życie jest pełne niespodzianek, nie zawsze sympatycznych i miłych. Obserwowanie więcej niż jednego dziecka pozwala człowiekowi zauważyć, że nie ma jednego doskonałego sposobu na bycie rodzicem, a dzieci są zdecydowanie mniej kruche niż nam się na pierwszy rzut oka wydaje. Owszem, są przez kilka lat dość mocno od rodziców zależne, ale jednocześnie drzemie w nich niezwykła siła i życiowy hart ducha. Jeśli tylko rodzic nie zacznie dziecka upewniać, że ono jest słabe, bezbronne i z niczym sobie rady bez pomocy dorosłego nie da, to naprawdę Pan Bóg tak człowieka wymyślił, że ono zaskakująco szybko dorasta do tego, by kochać, pracować, zabiegać o dobro, podejmować różne odpowiedzialności i chronić to, co jest mu drogie. Kreatywnie, z determinacją i nie bojąc się wysiłku.

Tymczasem mam wrażenie, że nam, współczesnym rodzicom, w pogoni za zapewnieniem dziecku dobrego startu w życie, dość łatwo stracić  z oczu ten prosty fakt. Dziecko prędzej czy później musi zacząć żyć własnym życiem, a dzieciństwo jest etapem, gdzie owa sprawczość ma szansę rozpalić się w niezłe ognisko. 

Świetnym laboratorium podejścia rodziców jest oczywiście szkoła. Uczysz się ty czy twoje dziecko? Kto zbiera kasztany o 23.45, gdy nagle latorośl przypomina sobie, że razem z karbowaną tekturą owe artefakty przyrodnicze należy przynieść na jutrzejszą pierwszą lekcję? Czy o tym, jak będzie wyglądała "wigilia klasowa" decydują rodzice na swoim komunikatorze czy może dzieci na lekcji wychowawczej? Jasne, że inaczej jest w przypadku pierwszaków, a inaczej w przypadku czwartoklasistów. Kiedy jednak całe dotychczasowe życie dziecka rodzic je wspiera we wszelkich zadaniach i wyręcza z każdego obowiązku, to dość łatwo przegapić moment, w którym zafundowaliśmy naszej pociesze nie tyle "dobry start", co "wyuczoną bezradność".

Osobiście lubię poszukiwać wskazówek dla swojego rodzicielstwa, przyglądając się nie tylko rodzinom w moim otoczeniu, lecz także świętej Rodzinie i Bogu Ojcu. Swoją drogą adwent to doskonały czas, by poświęcić temu trochę swojej uwagi. Czy Wszechmogący nie mógł zagwarantować komfortowych warunków dla narodzin swego Syna? No jasne, że mógł. Czy nie mógł zapewnić świętej rodzinie życia na poziomie ówczesnej średniej krajowej? A czemu by nie? Czy nie był w stanie zagwarantować nastoletniemu Jezusowi kursów rabinackich w wersji premium i czasu przeznaczonego wyłącznie na edukację teologiczną, a nie na jakieś tam domowe obowiązki czy pracę w warsztacie św. Józefa? Za pewne mógłby to zrobić jednym swoim Słowem. Jezus jednak doświadczał biedy, uchodźctwa, pracy, niewygód, cierpienia. Wiemy, że musiał się uczyć, wiemy, że był poddany rodzicom i z dużym prawdopodobieństwem możemy zakładać, że ani Józef, ani Maryja nie wyręczali go z codziennych, prozaicznych  obowiązków. Kiedy więc w moim sercu odkrywam raz po raz lęki, czy aby prasowanie koszul nie jest zbyt niebezpiecznym domowym obowiązkiem dla naszego siedmiolatka, a szkoła publiczna z jej mankamentami przysparza mi trosk o dobrostan moich dzieci, staram się o tym Bożym pomyśle na własne rodzicielstwo pamiętać. Bóg Ojciec nie bał się pozwolić przyjść na świat swemu Synowi w nie sterylnym "żłobie". Pozwolił, by miał kontakt z niewykształconymi pasterzami i by cierpiał rozmaite niedostatki. Mały Jezus na pewno nie siedział w warsztacie św. Józefa z założonymi rękami i nie poświęcał czasu na planowanie wyprawy do Egiptu. Pan Bóg ufał, że Jego Syn i Jego opiekunowie sobie poradzą z przeciwnościami, które życie niesie. Że odkryją sposoby na wzajemne wsparcie w tych trudnościach i osobiste patenty, by pielęgnować w sobie tę najbardziej życiodajną dla człowieka więź - tzn. z Nim. 

Od wieków Bóg człowiekowi ufa. Tylko czy sami potrafimy to dostrzec we własnym życiu i w życiu naszych dzieci?

Żona, mama, córka, z zawodu animatorka społeczności lokalnych, z zamiłowania doktorka nauk społecznych, w wolnych chwilach pisze bloga "Dobra Wnuczka" i prowadzi konto na Instagramie. Razem z mężem od lat zaangażowana w Ruch Spotkań Małżeńskich i wrocławską Wspólnotę Jednego Ducha. 

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.
Emily Rand-Przykaza

Za dużo kupujesz? Za bardzo się martwisz?
Za często jesz? Za wiele spraw do załatwienia?

Przesyt dotyka różnych obszarów naszego życia. Nadmiar rzeczy wypełnia nasze domy, a natłok myśli – głowy. Jesteśmy przebodźcowane i...

Tematy w artykule

Skomentuj artykuł

Od wieków Bóg człowiekowi ufa. Tylko czy sami potrafimy to dostrzec?
Wystąpił problem podczas pobierania komentarzy.
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.