Wrażenia zmysłowe, fizyczna obecność, wydarzenia "live" i głębszy sens. Tego ludzie szukają, to ma Kościół
Ile sekund potrzeba, by wyprodukować piosenkę przy pomocy AI? Choć technologia tak zawrotnie i nieustająco się zmienia, bez wątpienia wpływając na rozmaite aspekty naszego funkcjonowania, to ludzie ciągle i ciągle szukają doświadczeń związanych z obecnością; wrażeń zmysłowych, piękna i głębszego sensu. W świecie zagrabianym przez cyfrowe falsyfikaty to jest coś, czego mamy mnóstwo... w Kościele.
Potrzebujemy obecności, tego, co dzieje się "live", a nie wirtualnie
Jest 22:30. Niedzielny wieczór. Z kilkudziesięcioma dorosłymi osobami stoimy w kolejce po autografy muzyków z zespołu, na którego koncercie właśnie byliśmy. Między mną a mężem stoi nasz nastoletni syn, któremu buzia się nie zamyka i dzieli się z nami swoimi wrażeniami. Nic dziwnego, pierwszy raz był na klubowym koncercie, zalew wrażeń musi znaleźć ujście, świetnie, że w rozmowie z rodzicami. Zerkam na telefon sprawdzić, czy reszta dzieci już śpi, a tam wiadomość - "Dzięki za dzisiejszą modlitwę uwielbienia po mszy. Potrzebowałam usłyszeć to o faryzeuszu, co powiedziałaś". Jeju. Jak miło. Co łączy te dwa kadry z wieczoru? Jedno słowo: obecność.
Muzyka na żywo, czyli dowód na istnienie Boga
Uszy spuchnięte od nadmiaru basów, nogi bolą od tańczenia, zdarte od śpiewania gardło spragnione wody, ale nic to, gdy się patrzy w twarz szczęśliwego człowieka, który właśnie spędził dwie godziny, słuchając ulubionej muzyki. Bo z oczu naszego syna biła ekscytacja i entuzjazm, a mnogość wrażeń ewidentnie przyprawiła go o zawrót głowy. "Mamo! Ale zwróciłaś uwagę na frazowanie perkusisty? Zauważyłaś, jak on przeakcentował tę piosenkę?!" - dopytywał z niedowierzaniem. "Nie bolą cię uszy? Dość głośno było" - głupio odzywa się we mnie "matka-kwoka". Wiadomo, że bolą, ale w tym momencie, po wieczorze, który do granic możliwości wypełniły dźwięki granej na żywo muzyki, taka drobna niedogodność nie ma żadnego znaczenia. Odpowiedziało mi zatem tylko spojrzenie w stylu: "Zwariowałaś?! Było idealnie" i kolejne minuty upłynęły nam na wysłuchiwaniu wylewających się z syna ekscytacji. "To brzmiało zupełnie inaczej niż na nagraniach". "Nie myślałem, że tak można byłoby to zagrać". "Ale czy to nie jest świetne, jak ludzie tak kończą za artystę piosenkę?". Słuchałam tego z poczuciem radości: ach, więc wreszcie, synku, zaczynasz rozumieć, że muzyka - z jej pięknem i nieograniczoną żywiołowością - to kolejny dowód na istnienie Pana Boga.
Piosenki nagrane przez AI czy radosna improwizacja na koncercie?
Co pięć lat z radością przyglądam się, jak Polskę ogarnia fascynacja konkursem Chopinowskim. Tegoroczny finał śledziło na żywo blisko 70 000 osób (takie liczby widzieliśmy przez te kilkanaście godzin, które całą rodzinką spędziliśmy przed monitorem komputera, śledząc mistrzowskie zmagania)! Całkiem spore miasto. Oczywiście, że niektórzy włączali relacje ze zwykłej ciekawości, inni z miłości do klasyki, a jeszcze inni, bo to po prostu "trendy" w pewnych środowiskach. Ale czy znajdzie się ktokolwiek, kto, widząc fruwające w Scherzo palce pianisty, nie westchnie z podziwem: "Wow, niesamowite, jak on to robi!?!"?
Tymczasem bigtechy, wypuszczając kolejne, oparte na machinerii AI programy, dają nam złudne wrażenie, że oto teraz w zasięgu każdego człowieka jest tworzenie dowolnych w stylu utworów. Bez większego problemu możesz więc "napisać książkę", "nagrać podcast" albo "wyprodukować klip", w którym twoją notatkę o nicieniach z 6 klasy szkoły podstawowej zaśpiewa z przytupem Beyonce. Właściwie nie potrzebujesz nawet tej notatki, bo przecież na innej apce jesteś w stanie wytworzyć dowolny tekst, na dowolny temat, w dowolnej tonacji i zagrany na dowolnym instrumentarium. Koszt jedynie kilku subskrypcji i - voila - możesz słuchać "autorskiej" muzyki.
Czy przed nami renesans fizycznej obecności na wydarzeniach?
Sęk w tym, że bez prawdziwego, rzetelnie szlifowanego talentu nigdy nie będziesz w stanie zagrać czy zaśpiewać tego numeru na żywo. To nie są twoje umiejętności czy talent. To tylko cyfrowy produkt wypreparowany na bazie miliardów podobnych fraz, kadrów i dźwięków. Nie zastąpi tej radości, która płynie ze swobodnej zabawy muzyką, wirtuozerii ujawniającej się w improwizacji, zachwytu światłami, strojami czy choreografią tancerzy, które są współudziałem zarówno ludzi na scenie, jak i na widowni. Nawet fałszujący koncertowy sąsiad, pomylone słowa zwrotek czy akustyk zdeterminowany, by ogłuszyć publiczność perkusją podczas wydarzeń "live" wpisują się w całokształt pod hasłem "niezapomniane wrażenia". I dlatego właśnie mam nieodparte wrażenie, że stoimy tuż, tuż przed renesansem tras koncertowych, dobrej muzyki klubowej i wydarzeń, w których fizyczna obecność i doświadczanie sztuki wszystkimi zmysłami będą ściągały coraz liczniejsze grono ludzi. Bo jeśli jest coś, czego człowiek każdych czasów nie lubi, to ... oszustwa. A jak zweryfikować dziś oszustwo w internecie, jeśli nie na żywo?
To, co ma Kościół, to obecność i karmienie... zmysłów
Choć technologia tak zawrotnie i nieustająco się zmienia, bez wątpienia wpływając na rozmaite aspekty naszego funkcjonowania, to ludzie ciągle i ciągle szukają wrażeń zmysłowych, piękna i głębszego sensu. To jest nie tylko szansa dla muzyków czy szeroko rozumianej kategorii zawodowej skupionej pod szyldem "artysta". To jest coś, czego mamy też mnóstwo w Kościele i co - właśnie w nadchodzących latach - może stać się rzeczywistym argumentem, by zachęcić innych do wejścia (z powrotem?) do domu Pana Boga.
Z moją wspólnotą co niedziela zostajemy po Mszy, by we wspólnej modlitwie muzyką przedłużyć radość uwielbienia ze spotkaniem z Żywym Bogiem. Czasem zostają z nami dwie-trzy osoby spoza wspólnoty, które były na Eucharystii; czasem jest ich kilkadziesiąt. Od blisko dwudziestu lat jedno się nie zmienia. Raz po raz podchodzi do nas ktoś nieznajomy i dzieli się swoim sercem. Bo coś bardzo namacalnie przeżył... Zdarza się, że wyzna, że kapłan powiedział coś takiego na homilii, co go rozłożyło na łopatki i musi to komuś powiedzieć. Inny stwierdzi, że jakieś słowa pieśni go poruszyły i wzruszyły i chce podziękować. Ktoś pod filarem od kilku tygodni z wyraźnym wyrzutem wpatruje się podczas naszej modlitwy w ołtarz i ewidentnie prowadzi z Panem Bogiem jakiś dialog czy spór. Ewidentnie jednak to miejsce, te dźwięki, ten wciąż wyczuwalny zapach kadzidła czy świec pomaga mu, by w tej rozmowie trwać. Takie momenty za każdym razem przypominają mi Słowo Boże: "Wielokrotnie i na różne sposoby przemawiał niegdyś Bóg do ojców przez proroków..." (Hbr 1,1). Choć w tych czasach wypowiedział do nas ostateczne Słowo, dając swojego Syna, to ciągle przychodzi z Nim do nas tak niewyobrażalnie różnymi drogami i kanałami, że nijak nie jesteśmy w stanie tego ogarnąć. Ani my, ludzie, ani żadna technologia. I może właśnie o tym my, chrześcijanie, powinniśmy pamiętać w świecie zagrabianym przez cyfrowe falsyfikaty: że nasze zmysły są Jego darem i pomysłem na człowieka. Może czas sprawdzić, czy nie warto o te drogi bardziej zadbać na ewangelizacyjnym poletku?


Skomentuj artykuł