Ćwiczenia z umierania dla wierzących i niewierzących
Umieranie jest i pozostaje doświadczeniem określającym naszą tożsamość. I to właśnie dlatego "ćwiczenia duchowe" we wszystkich niemal kulturach i cywilizacjach wiązały się także z rozmyślaniem o własnej śmierci.
Filozofia - o czym przypomina w swoich znakomitych analizach filozofii starożytnej Pierre Hadot - była już w Grecji "ćwiczeniem duchowym", a istotnym jej elementem było ćwiczenie się w umieraniu, wyobrażenie sobie momentu własnej śmierci. Chrześcijaństwo to myślenie wprowadziło na wyższy jeszcze poziom, a "ćwiczenia z umierania" zalecają wielcy mistrzowi duchowi, choćby św. Alfons Maria Liguori, który wręcz zaleca w swojej książce, żeby wyobrazić sobie nie tylko własne umieranie, ale także rozkład swojego ciała, co ma - to akurat niekoniecznie jest bardzo aktualne we współczesnym chrześcijaństwie - wywołać w nas obrzydzenie dla własnej cielesności (ze szczególnym uwzględnieniem płciowości). Zalecenie przygotowywania się do własnej śmierci dawał swoim uczniom także św. Jan Bosco, a choć obecnie nie tak często odwołujemy się akurat do tego nurtu duchowości, to rozważanie własnej śmierci pozostawać powinno istotnym zaleceniem nie tylko dla chrześcijan.
Szczególnie mocno uświadomiła mi to lektura znakomitej powieści "Stoner" Johna Williamsa. Od dawna przekonywała mnie do jej lektury Karolina Wigura, która opowiadała o niej w czasie kolejnych spotkań autorskich, ale pewnie bym jej tak szybko nie przeczytał, gdyby nie moja najstarsza córka, która zadzwoniła do mnie ostatnio, żeby mi powiedzieć: "Tato, to jest jedna z tych kilku książek, które chciałabym mieć zawsze na półce. Przeczytaj koniecznie". I tak się stało. Zacząłem czytać i wsiąkłem, nie mogłem się oderwać, bo "Stoner" to książka totalna, książka życie, książka przemijanie. Najpierw wywołuje smutek, absolutny smutek przemijania, końca, wydarzania się życia, które nie jest decyzją, ale zgodą na wydarzane. Smutek rozbitego, odmiennego od planowanego życia, końców tego, co mogło być nowym początkiem. Wreszcie dojmujący absurd śmierci bliskich, ucieczki kochanych. I wreszcie smutek tego, że sens czerpany jest tylko z obowiązku, który nie zawsze osiąga poziom pasji. Ten smutek przetykany jest jednak nicią pełnej pesymizmu mądrości, spokoju i wreszcie kumuluje się w dojrzałości umierania, w czasie gdy odchodzi w bólu, odkrywa nadzieję i poczucie, że wszystko mogło wyglądać inaczej. I to także jest nadzieja, trudna, pozbawiona transcendencji, ale pozwalająca zobaczyć w tej książce także coś co określić można "ćwiczeniami z umierania".
Umieranie to nie obejmuje jednak tylko samego procesu śmierci, ale obejmuje także pozostawianie oddawanie własnych planów, marzeń, zamierzeń. Jest procesem śmierci tego, co nas wydało i smutnym końcem planów, które nigdy się nie realizują. "A czego się spodziewałeś" - podsumowuje swoje życia umierający bohater. I dopiero na łożu śmierci osiąga pokój w relacjach z żoną, z którą całe życie nigdy nie potrafił się dogadać, która krzywdziła siebie i jego, ale którą - to chyba jedno z jego ostatnich doświadczeń - on także krzywdził. "Czasem Edith przychodziła do jego pokoju, przysiadała na kozetce i wdawali się w rozmowę. Tematy mieli zwyczajne - sąsiadów, znajomych, nowy budynek uczelni, rozbiórkę starego; zresztą nie było ważne, o czym rozmawiali. Jakiś nowy spokój zapanował między nimi. W ich serca wlała się cisza jak przy pierwszym zakochaniu, a Stoner od razu wiedział i bez słów rozumiał, czemu tak się stało. Przebaczyli sobie wszystkie winy, krzywdy i oto dotarło do nich, że ich wspólne życie mogło wyglądać inaczej. Patrzył na nią teraz i nie miał już o nic żalu; w miękkim świetle popołudnia jej twarz wyglądała młodo, zmarszczki jak gdyby zniknęły. Gdybym był silniejszy, myślał; gdybym był mądrzejszy; gdybym umiał ją zrozumieć. Wreszcie przyszła mu do głowy myśl najokrutniejsza: gdybym mocniej ją pokochał. Jakby pokonując ogromną odległość, sunął dłonią po pościeli; dotknął dłoni Edith, ona ani drgnęła, a po jakimś czasie Stoner zapadł w rodzaj półsnu" - pisze Williams. Trzeba przeczytać całą książkę, żeby zrozumieć, dlaczego właśnie ta scena jest szczególna.
Ale może najbardziej ważne, właśnie jako ćwiczenie z własnego umierania, są inne słowa człowieka, które ze śmiercią miał wiele do czynienia, i który sam leżał na łożu śmierci. "Chłodno i z rozwagą dumał nad porażką, jaką od zewnątrz zdawało się jego życie. Pragnął przyjaźni i pragnął bliskości, żeby wytrwać pośród ludzi, wytrwać w człowieczeństwie; przyjaciół miał dwóch: jeden umarł głupio, na długo przed swoim czasem, drugi za to popadł w życie, zanurzył się w świecie… Chciał zgodnego małżeństwa, w którym znalazłby spełnienie; kiedy się ożenił, zupełnie nie wiedział, co zrobić z tym faktem, i związek z wolna obumarł. Pragnął miłości i otrzymał miłość, ale wyrzekł się jej i puścił ją wolno, by była tylko wspomnieniem i czystą nadzieją. (…) I chciał być nauczycielem, i został nauczycielem, lecz nie oszukiwał siebie, że ma dar do tego i wykłada z pasją, bo przez większość życia robił to półobojętnie. Chciałby się poświęcić, włożyć w pracę całą duszę, nauczać naprawdę, ze szczerego serca, ale wybierał wygodę i szedł na ustępstwa, i robił uniki, i popadał w banał. Marzył o mądrości, a im starszy był, tym głupszy. Czego jeszcze chciał? No czego? A czego się spodziewałeś? – zapytał sam siebie" - czytamy.
Tak, to smutna książka, smutna, bo pełna goryczy, smutku, odchodzenia i ludzkiej biedy. Ale jest w niej także głęboka mądrość, bo uświadamia ona, jak bardzo nie potrafimy brać życia, jak często przepływa nam ono przez palce, jak często oddajemy coś o co możemy i powinniśmy zawalczyć, i jak często brakuje nam miłości, żeby wygrać to, co najważniejsze. Medytacja tej książki, czytanie jej powoli to znakomite ćwiczenie z umierania, ze śmierci, które podjąć mogą zarówno wierzący jak i niewierzący.
Skomentuj artykuł