Ten obraz daje mi nadzieję, gdy myślę o Kościele
W Wielkim Poście nie chcę robić kościelnego PR-u. Nie chcę poprawiać sobie samopoczucia powtarzaniem, że nie jest tak najgorzej. Nie mam siły na udawanie, że moja wiara jest granitowa. Nie muszę.
Grób nie jest pusty
Kiedy przyjechaliśmy do Jerozolimy w zeszłoroczny Wielki Czwartek, pogoda zmieniła się nagle i bez uprzedzenia. Nad jeziorem Galilejskim była słoneczna późna wiosna, tutaj zimny wiatr na uliczkach i dachach Starego Miasta boleśnie wdzierał się pod kurtkę. Ale co z tego? Mieliśmy spędzić Paschę w Jego ziemi. Mogło wiać i lać - to i tak było na drugim planie. Zjedliśmy na obiad gorące falafele, poszliśmy na Mszę Wieczerzy Pańskiej, żeby zacząć Triduum - wylądowaliśmy na Eucharystii po arabsku. A wieczorem poszliśmy czuwać całą noc w bazylice Grobu Świętego. O wpół do ósmej zamknęli wrota. W środku było nas kilkanaścioro.
Nocna bazylika nie ma wiele wspólnego z tą, która jest otwarta w ciągu dnia. Dziesiątki tysięcy pielgrzymów i turystów ustawiających się w kolejkach znikają. Zapada głęboka cisza, przerywana tylko kolejnymi modlitwami katolickich, prawosławnych i koptyjskich duchownych. Nagle dostajesz niespodziewany prezent - czas i przestrzeń. Na co dzień narzekasz, że wszystko cię rozprasza, a teraz jesteś w jednym z najświętszych miejsc na ziemi. Możesz kontemplować opis Męki na Golgocie. Dotykać pachnącego nardem kamienia namaszczenia - miejsca, w którym, jak podaje tradycja, złożono ciało zmarłego Jezusa na ręce Maryi. Kilkanaście osób w ogromnej bazylice nie wchodzi sobie w drogę, każdy idzie swoim rytmem, swoim szlakiem. To niepowtarzalne i niepodrabialne warunki.
Nie miałam planu. Nie spieszyłam się. Nigdy nie mam i nie chcę mieć lepszego pomysłu na te noce podczas Triduum, jak tylko towarzyszyć Mu w czekaniu, potem czuwać przy zwłokach i wreszcie świętować do upadłego.
Dlatego zajęło mi chwilę, zanim dotarłam do serca bazyliki - do grobu. Weszłam do środka. Ciasno, duszno. Przypomniały mi się facebookowe statusy wszystkich znajomych, którzy odwiedzali to miejsce: zawsze to było oznaczenie lokalizacji i zdanie w rodzaju: "potwierdzam, nie ma Go tu!" albo "grób jest pusty". Nagle uświadomiłam sobie, że jestem jedną z niewielu osób, które nie mogą wrzucić takiego posta na Facebooku.
To była noc z Wielkiego Czwartku na Wielki Piątek, w grobie zrobiono ciemnicę - na płycie stał zasłonięty Najświętszy Sakrament. Klęczałam w tej maleńkiej przestrzeni, czułam jak drętwieją mi nogi i nie mogłam uwierzyć w to, co widzę. Jezus nic sobie nie zrobił z tego, że wręcz programowo nie powinno Go tu nie być. Najbardziej puste miejsce świata było miejscem obecności. Miejsce śmierci stało się miejscem życia.
Chociaż był dopiero Wielki Czwartek, Zmartwychwstały objawił się w grobie.
Skąd mogłam wiedzieć w tamtym chłodnym wiosennym czasie, że to proroczy znak?
Najbardziej puste miejsce świata było miejscem obecności. Miejsce śmierci stało się miejscem życia.
Proroczy znak życia w grobie
Wracał do mnie wiele razy.
Najpierw zaledwie miesiąc później, przy premierze "Tylko nie mów nikomu". Nie wiadomo, co mroziło bardziej: konkretne historie połamanych życiorysów? Czy systemowe zło, krycie, zmuszanie do milczenia, cała ta otoczka przysięgania na Ewangelię z wtórną wiktymizacją na jednym wdechu, rozpasany klerykalizm? Rozlał się syf upchnięty w piwnicy, który spokojnie gnił, niewyciągany na światło dzienne.
Wracał, kiedy czytałam o oskarżeniach o molestowanie. I kiedy w kolejnych miesiącach przewijały mi się przed oczami nazwiska kard. McCarricka, o. Marciala Maciela, ks. Stanisława Sikowskiego, ks. Romana B. czy o. Thomasa Philippe'a. Wrócił, kiedy przeczytałam reportaż Bożeny Aksamit o ks. Henryku Jankowskim i reportaż Marcina Wójcika o bp. Janie Szkodoniu. Albo kiedy widziałam dane raportów dotyczących wykorzystywania seksualnego przez duchownych.
Wrócił, kiedy widziałam reakcje mojego Kościoła. Gdy słuchałam podczas konferencji prasowej w sprawie pedofilii mętnych wywodów na temat pochodzenia pojęcia "zero tolerancji" i powiązań tego hasła z systemami totalitarnymi. Wrócił podczas zamieszania wokół pogrzebu abp. Paetza. Po lekturze komunikatu Nuncjatury Apostolskiej, która o sprawie bp. Szkodonia napisała, że "nie zapadł do tej pory żaden wyrok sądu powszechnego", ale nie dodała, że postępowanie umorzono z powodu przedawnienia.
Wracał, kiedy słyszałam sformułowania wykluczające, krzywdzące i homofobiczne, chociaż deklaratywnie oczywiście "potępiające grzech, a nie grzesznika" - w praktyce sama nieraz miałam trudność z odkryciem takich intencji. Był z każdym bardzo mocnym sformułowaniem, które padało z ust człowieka Kościoła, a potem zakotwiczało się w języku, pogłębiając społeczne podziały i podnosząc temperaturę dyskursu publicznego. I wtedy, gdy myślałam o głębokich skutkach takiego zradykalizowania narracji, o psuciu dyskursu, zmianie wyobraźni i, ostatecznie, o utracie konkretnych ludzi. O wprowadzaniu katolików w taktykę dawania łatwych ocen i recept, zamiast wysłuchania i prób zrozumienia Drugiego, bez którego niemożliwy jest prawdziwy dialog. "Pomimo powtarzania, że to grzech, a nie grzesznik, jest przedmiotem potępienia, to jednak ten drugi najczęściej obrywa i zamiast zaproszenia na wejściu czeka go ocena" - napisał w swoim felietonie Karol Kleczka.
Wreszcie miałam przed oczami ten obraz, kiedy widziałam łamiące serce doniesienia na temat Jeana Vaniera. Nigdy nie byłam w Arce, nie należałam do Wiary i Światła, ale wystarczyło, że czytałam "Wspólnotę miejscem radości i przebaczenia" i jego biografię, i słyszałam od innych, jakie stworzył dzieło, żebym była przekonana, że właśnie tak powinien wyglądać ktoś, kto chce radykalnie żyć Ewangelią.
Nie chcę poprawiać sobie samopoczucia powtarzaniem, że nie jest tak najgorzej. Nie mam siły na udawanie, że moja wiara jest granitowa, a wszystkie złe wydarzenia roztrzaskują się o nią.
W Wielkim Poście chcę płakać nad Kościołem
Zdołowaliście się? Całkiem słusznie – to historie ciężkie i prawdziwe. Jak na to zareagować?
"To nie jest cała prawda o Kościele", "nie wszyscy są tacy", "trzeba się skupić na tym, co dobre", "trzeba przede wszystkim nawracać się osobiście", "święty Kościół grzesznych ludzi"... Ile razy to słyszałam? Ile razy sama tak mówiłam?
A może powtarzać jak zaklęcie, że znam porządnych księży? Bo znam, jasne, że znam; jedni mnie spowiadają, z innymi piłam piwo, a jeszcze inni w różnych trudnych sytuacjach wspierali mnie jak starsi bracia, których nie mam. A może mówić przede wszystkim o świeckich, którzy karmią głodnych, pocieszają więźniów, nawiedzają chorych? Nie mam wątpliwości, trzeba o nich mówić, bo robią fantastyczne, dobre rzeczy.
Tym razem mam inny pomysł. W tym Wielkim Poście nie chcę robić kościelnego PR-u przy kolejnych głośnych sprawach. Nie chcę poprawiać sobie samopoczucia powtarzaniem, że nie jest tak najgorzej. Nie mam siły na udawanie, że moja wiara jest granitowa, a wszystkie złe wydarzenia roztrzaskują się o nią.
Zmartwychwstały Jezus, który stał na grobie, wracał do mnie przy każdej śmierci – bo przecież grzech jest śmiercią. Dlatego chcę dać się zranić trudnymi historiami i wołać nad każdą z nich – nad każdym z tych grobów – Zmartwychwstałego. Spotkałam Go wbrew wszystkim zasadom. Chcę się razem z Nim uczyć nie bać się ciemności, zwykłego płaczu nad każdym grzechem Kościoła i swoim ani milczącego towarzyszenia tym, którzy odeszli zgorszeni albo zranieni. I widzieć Życie nad każdą śmiercią.
Skomentuj artykuł