Zapychamy, by nie czuć. Bożonarodzeniowy kicz nas nakarmi?
W tym roku kalendarze adwentowe dla dzieci oraz stroiki bożonarodzeniowe wyprzedziły na sklepowych półkach nawet wystawę zniczy. Przyznaję, że kalendarz z czekoladkami w środku października, to był dla mnie - mimo wszystko - widok zaskakujący. Uciekamy. Jedni przed jesienią, inni przed smutkiem, jeszcze inni przed głębszą refleksją na cmentarzu. Kolorowe światełka i bożonarodzeniowe "durnostojki" zapychają nas kolejny raz chwilowym blaskiem. Już teraz, pomimo tego, że do adwentu mamy jeszcze prawie miesiąc. Zapychamy, by nie czuć.
Rozumiem jesienne smutki, spadek sił osób cierpiących na depresję i ogólne zniechęcenie szaroburą jesienią. To jest normalne i jak najbardziej warto zadbać o siebie. Nie mam też nic przeciwko temu, by umilać sobie ciężki czas tak, jak lubimy czy potrzebujemy, a potrzeb i sposobów ich zaspokajania jest tyle, ile ludzi. Warto jednak postawić sobie czasem dość niewygodne pytanie - czy to co robię rzeczywiście mi pomaga, czy tylko zagłusza mnie na chwilę? Pół biedy jeśli ta chwila to taki etap "aby przetrwać", gdy wiemy, że dane nam będzie zadbać o siebie np. za tydzień, gdy chore dziecko wróci do przedszkola. Gorzej jeśli ta "chwila" trwa miesiące…
Wciąż pokutuje przekonanie, że musimy sobie zawsze idealnie dawać radę ze wszystkim. Widzę to szczególnie u młodych matek, na które nakłada się masę oczekiwań i wyobrażeń, które nakręca jeszcze internetowy świat, pełen przekłamanych kadrów. Prawda jest taka, że każdy z nas czasem jest słaby, potrzebuje wsparcia, czyjejś obecności, pomocnej dłoni. Każdy, choć nie wszyscy są na tyle silni by się na pomoc otworzyć i ją przyjąć.
Łatwiej wpadamy wtedy w spiralę zapychania się byle czym. Dużo szybciej przychodzi beznadzieja i mówienie, że inni mają łatwiej, zamiast szukania konstruktywnego rozwiązania trudności. To właśnie w takiej szaro burej codzienności, pełnej codziennych trudów i beznadziei sięgamy po proste i nic nie dające zapychacze. Pomogą na chwilę, to fakt. Pytanie co zrobimy, gdy ta chwila minie… I można stwierdzić, bardzo ogólnie, że lepsze czekoladki z marketu czy świąteczne gadżety, niż picie drinków na znieczulenie. Może i lepsze, choć czy na pewno? Jedno i drugie życia pełną piersią nam nie przywróci…
Co rzeczywiście dziś byłoby dla mnie wsparciem? Może kawa wypita bez pośpiechu, ciepła, w ciszy? Być może spotkanie z przyjaciółką albo samotny spacer po parku? Może rozmowa z terapeutą albo kapłanem? Inna forma modlitwy, niż dotychczas… Sen przez co najmniej osiem godzin, bez wybudzania się co chwilę? Nie wiem. Wszystko zależy od wrażliwości, rodzaju trudności i możliwości, jakie mamy. Wszystko zależy też od tego, jak chcemy żyć. Często nie zadajemy sobie pytań o to, jaki jest nasz cel. Ten najbliższy. Czego tak naprawdę mi dziś potrzeba? Ciszy czy towarzystwa? Do czego dążę, czego pragnę, co zakopałam w sercu głęboko, żeby nie daj Boże nie zaczęło krzyczeć, że trzeba się tym zająć, bo to wysiłek, może ból, który warto wyciągnąć i się nim zaopiekować.
Nie dajmy się wepchnąć w przedświąteczny szał, który w tym roku wystartował wyjątkowo wcześnie. Zatrzymajmy się, pytając szczerze samych siebie, skąd nasz smutek, dół i niechęć. Zadbajmy o to, by nasze potrzeby były rzeczywiście zaspokojone, a nie zaduszone świecidełkami, na chwilę. To wymaga dużego wysiłku, wiem… Czy jednak nie warto? Może choćby po to, by wtedy, gdy rzeczywiście przyjdzie świąteczny czas, móc się nim autentycznie ucieszyć? Może po to by zamiast wegetować, zacząć żyć?
Skomentuj artykuł