Bóg w drodze do człowieka
Fiolet, który towarzyszył nam w liturgii przez ostatnie dwa tygodnie – kolor powagi, pokuty, pewnego wyciszenia – ustępuje dziś, w niedzielę Gaudete, miejsca różowi. Widzimy go tylko dwa razy w roku. I powiem szczerze: uwielbiam ten moment, bardzo lubię ten kolor liturgicznych szat. Nie dlatego, że jest estetycznie intrygujący czy przełamuje rutynę. Lubię go, bo on w pewnym sensie krzyczy. Jest niemym, ale niezwykle wyrazistym komunikatem: „To, na co tak czekasz, jest już bardzo blisko”.
Jesteśmy ludźmi, istotami zmysłowymi, a to oznacza, że potrzebujemy znaków. Jesteśmy tak skonstruowani przez Stwórcę, że nasza duchowość nie unosi się w próżni, w jakiejś abstrakcyjnej sferze czystej myśli. Nie jesteśmy aniołami, nie jesteśmy też duszami uwięzionymi w ciele. Jesteśmy jednością psychofizyczną. Nasze ciało potrzebuje bodźców, żeby nasza dusza mogła „zajarzyć”, o co chodzi w rzeczywistościach duchowych. Potrzebujemy przeżywać wiarę także „po cielesnemu”. Dlatego w liturgii mamy kadzidło, dzwonki, postawy, gesty i kolory. Ten różowy ornat ma być więc swego rodzaju budzikiem dla naszych zmysłów.
Ale na co my właściwie tak czekamy w tym Adwencie? Odpowiedź wydaje się banalna: na święta Bożego Narodzenia. Na ten moment, gdy usiądziemy razem przy stole, na spotkania z bliskimi, na barszcz, na prezenty, na ten nadzwyczajny klimat. I to jest dobre. Nie ma w tym nic złego. Lecz jeśli zatrzymamy się tylko na tym, to przegapimy istotę. Ja zawsze czekam na coś więcej – na ten moment głębokiego wzruszenia, który ściska gardło, kiedy dociera do mnie fundamentalna prawda: nasz Bóg jest Emmanuelem, jest „Bogiem z nami”. Nie Bogiem „gdzieś tam”, nie Bogiem „ponad nami”, ale Bogiem „z nami” – w naszych problemach, w naszym zaganianiu, w naszej codzienności po prostu.
Adwentowe czekanie nie jest nam potrzebne tylko po to, żeby „bardziej” świętować, na zasadzie kontrastu: im dłużej pościsz, tym lepiej smakuje uczta. Adwent jest nam dany po to, żebyśmy świętowali z większą świadomością. Żebyśmy nie byli tylko konsumentami tradycji, ale uczestnikami Tajemnicy. I tu dochodzimy czasami do ściany. Bo żeby spotkać tego Boga, który przychodzi, musimy najpierw oczyścić nasze wyobrażenia o Nim. Musimy zrobić porządek w naszej głowie. I tu warto spojrzeć na dzisiejszą Ewangelię. To jest tekst wstrząsający, jeśli wczytamy się w niego uważnie. Jan Chrzciciel, największy z proroków, ten, który wskazał Baranka Bożego, siedzi w więzieniu. Jest w ciemności – dosłownie i w przenośni. I co robi? Wysyła swoich uczniów do Jezusa z pytaniem, które odbieram nawet jak krzyk rozpaczy, jak w pewnym sensie wyznanie wiary, ale podszyte jednak gigantyczną wątpliwością: „Czy Ty jesteś Tym, który ma przyjść, czy też innego mamy oczekiwać?” (Mt 11,3).
Czy Jan Chrzciciel wątpi? Ten, który widział Ducha zstępującego na Jezusa? Dlaczego? Może jego wyobrażenie Mesjasza rozminęło się z rzeczywistością? Jan zapowiadał ogień, siekierę przyłożoną do korzenia drzewa, sąd, który wymiecie plewy. Czekał na Boga potężnego, który zrobi porządek twardą ręką. A co słyszy w odpowiedzi? „Idźcie i oznajmijcie Janowi to, co słyszycie i na co patrzycie: niewidomi wzrok odzyskują, chromi chodzą, trędowaci doznają oczyszczenia, głusi słyszą, umarli zmartwychwstają, ubogim głosi się Ewangelię” (Mt 11,4-5). Jezus nie przynosi topora, lecz miłosierdzie. Adwent musi być czasem nie tylko oczekiwania, ale też oczyszczenia naszych projekcji na temat Boga. Często mamy w głowie bożka skrojonego na naszą miarę – takiego, który ma spełniać nasze życzenia, karać tych, których nie lubimy, i generalnie sprawiać, by żyło nam się lepiej. A Bóg jest inny. Jego logika jest, powiedzmy to wprost, dziwaczna dla tego świata. To logika Miłości, która daje się zabić, żeby dać życie. Logika, która mówi, że Bóg ma dla człowieka przygotowane mieszkanie w niebie, a droga do zbawienia prowadzi przez zaufanie Bogu pośród ciemności. Dlatego Jezus dodaje to niezwykłe zdanie: „A błogosławiony jest ten, kto we Mnie nie zwątpi” (Mt 11,6). Szczęśliwy, jest ten, kto nie zgorszy się Bogiem. Kto przyjmie Go takiego, jaki jest.
Adwentowa radość ma więc głębszy sens. To nie jest radość z lampek na choince. To rozbudzanie w sobie oczekiwania na zbawienie. Napiszę teraz również coś, co może zabrzmieć bardzo „niepopularnie”, a wręcz źle w uszach niektórych osób: Adwent to czas oswajania się z myślą o śmierci – rozumianej jednak nie jako koniec, lecz jako spotkanie. Żyjemy w kulturze, która chciałaby nieśmiertelności, ale tu, na ziemi. Chcielibyśmy zachować młodość, zdrowie i życie za wszelką cenę, wymazując śmierć z horyzontu. Chcielibyśmy nieśmiertelności bez śmierci. Być dzisiaj wierzącym w życie wieczne, w to prawdziwe życie, które zaczyna się po „drugiej stronie”, to nie lada wyzwanie. To wymaga odwagi i pójścia pod prąd. Dlatego Jakub Apostoł pisze: „Tak i wy bądźcie cierpliwi i umacniajcie serca wasze, bo przyjście Pana jest już bliskie” (Jk 5,8). Umacniajcie serca. Dlaczego? Bo obietnica wydaje się daleka spełnienia. Bo rozglądamy się wokół i widzimy świat, który wcale nie wygląda na zbawiony – widzimy wojny, cierpienie i niesprawiedliwość. Widzimy pustynię.
I tu z pomocą przychodzi nam prorok Izajasz z pierwszego czytania. Słyszymy te niesamowite słowa: „Niech się rozweselą pustynia i spieczona ziemia, niech się raduje step i niech rozkwitnie!” (Iz 35,1). Prorok woła do rzeczywistości, która jest martwa – i każe jej kwitnąć! To jest szaleństwo wiary, które każe widzieć w pustyni ogród. Szaleństwo, które każe w więzieniu wątpliwości szukać odpowiedzi u Jezusa. Szaleństwo, które każe cieszyć się z tego, że to życie się kończy, bo inne, lepsze, już na nas czeka. Adwent to jest właśnie ten czas dostrzegania wypełnienia tam, gdzie po ludzku wydaje się ono niemożliwe. To czas wyczulania zmysłu wzroku, by dostrzec światło pośród całkowitych ciemności. Mamy patrzeć na nasze życie – może popękane jak spieczona ziemia, może suche jak step, może pełne problemów, które wydają się nie do rozwiązania – i mamy wierzyć, że Bóg tam jest, że On tam działa: „Odwagi! Nie bójcie się! Oto wasz Bóg, oto pomsta; przychodzi Boża odpłata; On sam przychodzi, aby was zbawić” (Iz 35,4). Zwróćmy uwagę na to sformułowanie: „On sam przychodzi”. W Ewangelii pojawia się greckie określenie „ho erchómenos” – „Ten Przychodzący”. To jest imię Boga. Pan jest tym, który JUŻ przychodzi. Nie tym, który „kiedyś przyjdzie”. Nie tym, który „był”. On jest ciągle, nieustannie, w każdej sekundzie Przychodzący.
Więc o co chodzi w tym całym Adwencie? O skracanie dystansu. Ale nie dystansu fizycznego, bo Bóg jest z nami. Chodzi o skracanie tego dystansu, który mamy w głowie, a który budujemy z naszych lęków, fałszywych wyobrażeń i braku zaufania. Adwent to czas pozwalania Bogu na to, by był obok. A może bardziej precyzyjnie: to czas odkrycia, że On już obok jest, że nie muszę Go ściągać z nieba moimi modlitwami, bo On już tu jest – przy mnie, w moim życiu, w moim „teraz”.


Skomentuj artykuł