Strapienie zawsze jest nie w porę. Nikt go nie zaprasza, nie wita z entuzjazmem, czy choćby z zaciekawioną życzliwością. Nachodzi człowieka. Zjawia się nieproszone, bez ostrzeżenia. I zawłaszcza: zajmuje myśli, izoluje, odbiera nadzieję. Ale strapienie to nie wyrok. Jest przecież pociecha…
Nikt nie szuka strapienia. To oczywiste. Ono się jednak pojawia. Kogoś ominie, ale dosięgnie kogoś innego. Takie życie. Wtedy najchętniej odwróciłoby się wzrok. A jeśli brak takiej opcji, to człowieka stać jedynie na jakieś jednorazowe spojrzenie, pocieszające kiwnięcie głową w stylu „Będzie dobrze”. Możliwie niezobowiązująco – ot, taki drobny gest wobec drugiego. Życzliwy? Kto wie? Pewnie czasem się przyda, pewnie komuś wystarczy. Ale strapienie to nie kłopocik czy problemik, na który można machnąć ręką. Ono naprawdę zawłaszcza człowieka. I nie jest serwowane małymi porcjami, w odcinkach. To zwykle serial, tasiemiec. Od takiego strapienia wzrok często ucieka, a kiwnięcie głową staje się jakby płytsze. Instynktownie człowiek się uchyla, bo strapienie przenika.
Nie da się być z kimś w takim doświadczeniu bez konsekwencji. Ono jakoś się udziela, obciąża i naznacza. A przecież każdy już niesie swoje tobołki problemów, pakunki smutków i walizki niedostatków. Kolejny bagaż? Niekoniecznie chętnie. Już wystarczy. Ileż można? A nawet, gdy człowiek idzie „na lekko” i nic go akurat nie obciąża, nie ciągnie w dół, to i wtedy smutek strapienia, otulony mgłą przygnębienia, nie mieści się w radosnym pejzażu. Tak źle i tak niedobrze. Strapienie zawsze jest nie w porę.
Jak pocieszyć? Co powiedzieć? Jak się zachować? Przecież najtańsze pocieszenie grzęźnie w gardle, a jeśli pokona ten odcinek, to zamiera na ustach. „Będzie dobrze”? „Wszystko się ułoży”? Przecież nie wiadomo! A może wszystko będzie nie tak? Nieporadność i zakłopotanie. Bo niewłaściwa pociecha może zranić. Żadna to pomoc wtedy. Czy zatem zostawić pocieszanie tym, którzy są bardziej biegli w słowie i precyzyjni w działaniu?
Pocieszać każdy może. Pocieszanie jest dla ludzi, bo jest dla człowieka. Chodzi przecież o bliskość. Chodzi o to, by przy człowieku stanął człowiek. Ze swoim „nie wiem, co ci powiedzieć”, ze swoim „nie wiem, jak ci pomóc”. Współdzielona bezradność zbliża. Tchnie prawdą. Nie ma przecież gotowych recept na pocieszenie. Owszem, precyzyjne słowa, przemyślane gesty mogą okazać się szyte na miarę, wręcz idealne, ale mogą też minąć człowieka, mogą się nie przebić przez pancerz przygnębienia i beznadziei. A jeśli bezradność strapionego podzielimy jak chleb, to taki gest dotknie. Dotrze tam, gdzie światła coraz mniej i gdzie wydaje się, że trwale zwycięża mrok. Stworzy szczelinę, przez którą sączyć się będzie obecność.
W pocieszeniu chodzi o trwanie. Chodzi o to, by obecność była wsparciem, czytelnym zapewnieniem o towarzyszeniu. Nie sposób uchronić człowieka przed strapieniem, ale można przy nim w tym strapieniu być. Do końca, bo to stanięcie przy strapionym jest zobowiązaniem. Tak, może zabraknąć sił, cierpliwości, odwagi. Może być tak, że przyjdzie zrezygnować z siebie, ze swojego czasu, przyjdzie zgarbić się pod ciężarem niezrozumiałego, pokornie zgiąć kark przed tym, co przerasta. Tak może być, ale to dobry wstęp do tego, by móc przyjąć, utulić człowieka.
Strapionych pocieszać. Nie zaklinać rzeczywistości, nie mamić pięknem jutra. Być blisko. Zobaczyć, dotknąć i wytrwać.
Skomentuj artykuł