Widzący może bliźniemu wskazać Chrystusa, a to spotkanie z Nim przemienia. Nie wytyczne, nakazy, zakazy, regulaminy czy przykazania. Nie wykłady o nich, zilustrowane przykładami przewinień, potknięć, odejść.
W tej sytuacji nie ma komfortowych pozycji. To nie jest scenariusz typu: usiądź wygodnie, a ja przyjemnie zanucę. Jeśli komuś w takich okolicznościach jest przyjemnie, to nie jest dobrze. Jest nieprawdziwie. Ostatecznie jednak nie o komfort czy wygodę chodzi. Tu idzie o miłość.
Są różne testy dojrzałości, a wśród nich reakcja na przyjęcie krytyki. Jest ona jak papierek lakmusowy, który w zasadzie zawsze się zabarwi. Rumieńcem niedojrzałości niestety. Bo arcytrudna to rzecz, by bladolicym pozostając, spojrzeć prawdzie w oczy. Tym trudniejsza, im bardziej staramy się mieć oczy szeroko zamknięte na własne potknięcia i koślawe podrygi, im bardziej wytrwale tworzymy przecudaczne uzasadnienia na użytek własny. Wszak nikt nas tak skutecznie nie oszuka, jak my samych siebie.
Upominani trzeźwiejemy. Mrużymy oczy, zaczynając dostrzegać rzeczywistość. Niejednokrotnie musimy przeżyć coś na kształt żałoby po utraconym obrazie samego siebie. Obraz ten zaś, niekiedy bardzo wytrwale i pieczołowicie tworzony, postrzegamy jako część nas samych. Tymczasem czyjeś upomnienie narusza politurę kłamstw i każe nam zobaczyć prawdę skutecznie skrywaną. To boli. To musi boleć. Tak właśnie jest prawdziwie. Pociechą może być perspektywa premii końcowej: takie doświadczenie – dobrze przeżyte – buduje i wzmacnia. Nie będziesz pytać: Jak hartowała się stal? Poczujesz.
Upomnienie wiąże się z bólem. Co gorsze, ból ten może zrodzić niezgodę, a nawet agresję. No i może być ona skierowana na upominającego. True story – jak mawiają. Posłaniec złej nowiny (no przecież nikt nie przyjmuje z radością komunikatu: błądzisz!) nie zostanie nagrodzony owacją na stojąco. Wzburzenie i zaprzeczenie najpewniej będą pierwszą odpowiedzią upominanego. Mogą też być ostatnią. Więc może lepiej odpuścić? Może lepiej powiedzieć: „Ja postoję. Obok. Nie będę się mieszać. Nie będę sobie psuć relacji. Nie będę sobie komplikować życia. To nie moja sprawa. Co mnie to obchodzi?”.
Ano właśnie: ja, sobie, mnie, moje, ja, mi, sobie… Tyle że nie o mnie tu chodzi. Nie o moją wygodę, bezkolizyjny żywot czy mój święty spokój. Chodzi o tego, który nie widzi, bo grzech zasłonił mu jasność, choć pewnie uwiódł go świetlaną obietnicą. Chodzi o tę, która nie słyszy, bo grzech ogłuszył ją zapewnieniem o słuszności. Chodzi o tych, którym grzech wyłączył czucie, bo mamiąc odczuwaniem intensywniejszym, de facto znieczulił odrętwieniem.
Jeśli na myśl o upomnieniu kogoś pojawia się obawa, wątpliwość, to nie jest źle. Jest bardzo dobrze. Jeśli „z pewną taką nieśmiałością…” wyrusza się ku drugiemu, to jest nadzieja. Jest nadzieja, że bieda z biedą się spotka, że bieda biedę zrozumie, że bieda biedę podtrzyma. Nie pomoże poczucie bycia lepszym, ani też biadolenie, że nie jest się dostatecznie dobrym (drogowskaz nie musi być ładny, ma być czytelny). Nie pomoże obcesowość, ale kiepskim pomysłem będzie też przesadne łagodzenie, owijanie w bawełnę. Warunkiem koniecznym jest uczciwość, uważność, wrażliwość. Jeśli ktoś rusza powodowany miłością, to znajdzie właściwe słowa, miejsce i czas.
Dostrzegając biedę, można ją dotknąć upomnieniem. Nawet trzeba. Bez przesądzania, bez osądzania, bez przekonania, że wiem (jeśli „wiem lepiej”, to lepiej dać sobie i innym święty spokój). Najczęściej bowiem widoczny jest zaledwie objaw, przejaw problemu, a może i dramatu. Ale to – choćby ograniczone – widzenie to łaska, której grzesznik potrzebuje. Bo widzący może mu wskazać Chrystusa, a to spotkanie z Nim przemienia. Nie wytyczne, nakazy, zakazy, regulaminy czy przykazania. Nie wykłady o nich, zilustrowane przykładami przewinień, potknięć, odejść. Nie referaty „o” i „na temat”. Tylko w spotkaniu z Nim spełni się miłosierdzie. Warto przyłożyć rękę (słowo!) do tego spotkania.
Grzeszących upominać. Być jak drogowskaz, który upomina się o spojrzenie na Jezusa.
Skomentuj artykuł