Wielka Sobota to dzień, o którym nie mówi się dużo w roku liturgicznym. Niewiele liturgicznych punktów odniesienia można wziąć pod uwagę - tak naprawdę nic nie dzieje się w większości kościołów w Wielką Sobotę. W klasztorach śpiewa się rano ciemne jutrznie, czyli szereg psalmicznych lamentacji, które żalem akcentują pustkę, a rytualne wygaszanie świec w używanym specjalnie na tę okazję świeczniku podkreśla nieobecność Jezusa, naszej światłości.
Nie ma jednak liturgicznych zgromadzeń przed zmrokiem. Nie ma też nawet wiele historii, którymi można się zająć, z wyjątkiem śledzenia zmian czasu, miejsca i uczestników Mszy Wigilijnej. Nie ma publicznych ceremonii ani szczególnych nabożeństw, które przerywałyby znamionujące ten dzień poczucie oczekiwania i próżni. Po większej części jesteśmy po prostu zostawieni sami sobie w Wielką Sobotę. A przecież każda ludzka istota, która kiedykolwiek chodziła po ziemi, wie, o czym mówi pustka Wielkiej Soboty. Wszyscy, którzy kiedykolwiek żyli, którzy będą kiedykolwiek żyli, doświadczą pewnego dnia własnej Wielkiej Soboty. Pewnego dnia wszyscy poznamy moc przygnębiającej straty, gdy życie, jakie znamy, zmieni się, gdy cała nadzieja, która poszybowała wysoko, umrze. Wtedy i tylko wtedy zaczniemy rozumieć cel Wielkiej Soboty.
Doniosłość Wielkiej Soboty polega na jej mocy doprowadzania nas do tego rodzaju wiary, którą duchowi mistrzowie nazywają "dojrzałą". Wielkosobotnia wiara nie jest liczeniem naszych błogosławieństw. Chodzi w niej o radzenie sobie z ciemnością i dorastanie do nadziei. Bez występującej w życiu Wielkiej Soboty nikt z nas nie może naprawdę duchowo dorosnąć.
Dzisiaj kościół jest pusty. Dzisiaj strata ostatecznie panuje. Siadamy w pustych ławkach, mijamy puste kościoły, mając ciężkie serca od wczorajszej wielkopiątkowej rzeczywistości i jej ciosu w nasze bezpieczeństwo. Dzisiaj samotni i osieroceni stajemy twarzą w twarz z pytaniem, którego tak bardzo próbujemy uniknąć przez resztę roku: jak potraktować Boga Ciemności, a jednocześnie Dawcę Światła? Czy zostaliśmy opuszczeni? Czy jesteśmy pozostawieni samym sobie na tym świecie? Czy nie ma nic innego? Czy cała reszta była tylko bajką?
Narodziny Jezusa ze światłami, organami, chórami, ze śpiewami "Gloria" i zapewnieniami o mającym nadejść wyzwoleniu wydają się teraz bardzo odległe. Trzej Mędrcy z ich kosmiczną obietnicą dawno odeszli. Chrzest w Jordanie i głos zstępujący z nieba zacierają się teraz, blakną i tracą z czasem wyrazistość. Uzdrowienia obolałych i cuda uczynione kobietom, opieka nad obcymi i obejmowanie wyrzutków mają teraz taki posmak fantazji, jak niegdyś prawdy. Triumfalne wkroczenie do Jerozolimy jest w najlepszym razie szyderczym wspomnieniem. Zaledwie nowy dzień zaświtał, pochłonęła je ciemność.
Gdzie jest Jezus, który chodził po ziemi, jak my wciąż chodzimy? Jezus, który rozumie nas, zniknął z pola widzenia poniżony, bezsilny, niezrozumiale uległy wobec prześladowcy. Jezus, dla którego gwiazdy pokazywały się w Betlejem, został przygnieciony twarzą do ziemi, a wszelkie zapowiedzi błogosławieństw i cała nowa wizja życia spełzły na niczym. Skończyło się hańbą, upodleniem i zniszczeniem. Apostołowie są rozproszeni. Wspólnota poszła w rozsypkę. Nie ma rozentuzjazmowanych tłumów, za którymi moglibyśmy pójść. Teraz polegamy tylko na sobie. Pozostaje zadać samym sobie pytanie, które Jezus zadał kiedyś Piotrowi: "A wy za kogo Mnie uważacie?" (Mk 8, 29).
Ważne w Wielkanocną Sobotę jest to, że właśnie wtedy, gdy panuje jej pustka, zaczynamy rozumieć, iż tyle samo Bożego głosu jest w pustce, ile w oczekiwaniu. Teraz, gdy czujemy nieobecność Jezusa najbardziej dotkliwie, słuchamy Go najuważniej. I nagle zagłębiamy się całkowicie w tym, czym stał się On dla nas. Teraz widzimy dokładnie, jak wiele Jego życie i słowa znaczą dla nas. Zaczynamy uświadamiać sobie, że zostaliśmy już przez to zmienieni. Co moglibyśmy bez tego uczynić?
Wiemy teraz, że bez Jezusa nie znaleźlibyśmy mostu do Boga. Kiedyś usłyszeliśmy w Nim głos mówiący, kim na pewno jest Bóg. Kiedyś dowiedzieliśmy się, patrząc na Niego, kim my sami również mamy być, jeżeli osiągniemy pełnię człowieczeństwa.
Bez Jezusa nie zdołamy nawet wyrobić sobie zdania o własnym ja. Skąd wiedzielibyśmy, kim jesteśmy, bez wzoru Jezusa, według którego możemy mierzyć nasz wzrost i dobroć? Czym jest nadzieja, gdy nie pozostał nikt, kto może być jej gwarancją?
Nie ma wątpliwości, że jest to dzień zejścia do grobu -naszego własnego, a także Jezusowego. Teraz jest czas, aby umarła nasza fałszywa nadzieja. Ale jest to również czas, aby umarła nasza wiarołomna rozpacz.
Nadzieja, jak widzicie, to delikatna rzecz, mylona często z pewnością, a rzadko rozumiana jako duchowa dyscyplina, która upewnia nas tylko co do jednej rzeczy: w końcu, cokolwiek nastąpi, będzie to rozwiązanie wynikające z Bożej woli, choćbyśmy próbowali naginać to do swoich własnych celów. Widzieliśmy na przykład, jak często ciemność prowadzi jednak do światła. Niektórzy nie angażują się w dobro, dopóki rzeczywiście nie doświadczą zła. U innych wiara nie może rozkwitnąć, zanim nie uświadomią sobie, że rozpacz nie zatriumfowała. Zatem tutaj na pewno jest również nadzieja.
Jest nadzieja, że nauczymy się sensu nadziei, że nie oprzemy się pewności, iż w końcu Bóg przeprowadzi swą wolę niezależnie od tego, jak bardzo człowiek będzie próbował ją obalić.
Jest nadzieja, że Bóg istnieje w cieniach życia tak samo jak w jego blaskach, w nocy duszy tak samo jak o świcie życia, gdyż światło i ciemność, noc i świt należą do Boga.
Jest nadzieja, że w końcu przestaniemy nazywać "dobrem" tylko to, czego sami chcemy i zaczniemy uznawać, że dobro może przybierać dziwny wygląd: pasterzy i panien, rybaków i celników, bezczelnych łotrów i tchórzy. Możemy mieć nadzieję, że skończymy malować nasz świat jedynie w naszych własnych barwach.
Jest nadzieja, że zdołamy ostatecznie znaleźć bezpieczeństwo w fakcie Bożego zrozumienia słabości: "Idź, a od tej chwili już nie grzesz" (J 8, 11) - słyszymy znowu. "Dziś ze Mną będziesz w raju" (Łk 23, 43) - pamiętamy, co zostało powiedziane do łotra na krzyżu. To jest nadzieja, która zstępuje z ikony miłosierdzia, a zarazem wstępuje w to, co świat nazywa mocą.
Jest nadzieja, że zaczniemy w końcu widzieć świat, tak jak Bóg widzi świat i ufać, iż Bóg jest naprawdę zawsze i wszędzie we wszystkim - w niejasnym i w jasnym niezależnie od tego, czy w danym momencie możemy zobaczyć Bożą rękę.
W Wielkiej Sobocie chodzi tak naprawdę o to, abyśmy byli zdolni osiągnąć ten punkt widzenia, zanim rozpocznie się Wielkanocna Wigilia i zanim kantor zaśpiewa Exultet w ciemności. Zatem strata jest zyskiem, a cisza jest bardzo jasnym przesłaniem od Boga.
Skomentuj artykuł