Ks. Draguła: Z facebookowego okna Kościoła można dostrzec tych, których nie ma w środku i którzy nie przyjdą, by zagadać
"Zdjęcie w ornacie stworzyłoby z Facebooka przestrzeń quasi-liturgiczną, która nie zawsze pozwala na wielopłaszczyznowy język współczesnych mediów społecznościowych. Tak, wiem, że dla niektórych może to być gorszące, ale staram się być tam także dla tych, którzy nie szukają od razu księdza w ornacie, komży czy stule. Tacy księża też tam są i robią świetną duszpasterską robotę" - pisze ks. Andrzej Draguła w książce "Kościół, który wyznaję. Między zgorszeniem a nadzieją". Autor wychodzi naprzeciw człowiekowi XXI wieku, jego oczekiwaniom i tęsknocie za wspólnotą ludzi wierzących, którym "radość i nadzieja, smutek i trwoga" współczesnych nie są obce. Nie traci wiary w to, że pojawiają się jaskółki zwiastujące wiosnę Kościoła w Polsce.
Obecność księży w sieci to dziś pewna przyjęta forma obecności publicznej oraz działalności duszpasterskiej. Są księża na Facebooku, na Twitterze, na Tik-Toku - zależy, komu jaka forma wypowiedzi odpowiada, co też trzeba wziąć pod uwagę, ponieważ każde z tych mediów rządzi się innymi prawami komunikacji, inną poetyką i tak dalej. Nie da się wprowadzić norm zobowiązujących na przykład do uzyskiwania uprzedniej zgody na jakiś post. To wbrew logice mediów społecznościowych. Poza tym, kto miałby takiej zgody udzielać? Owszem, powinna istnieć jakaś netykieta w mediach społecznościowych, także w odniesieniu do działania Kościoła, ale to bardziej kwestia osobistego wyczucia, medialnego doświadczenia niż norm. Do tego epidemia sprawiła, że media elektroniczne zostały "uwolnione". Nie ma praktycznej możliwości kontrolowania na przykład wszystkich księży głoszących homilię podczas mszy św. transmitowanych na Facebooku czy YouTubie. Nie wiem nawet, czy da się wyegzekwować - skądinąd chyba słuszny - nakaz usuwania z sieci nagrań Eucharystii. Ale - powiedzmy sobie też szczerze - ich obecność wynika z prawdziwej "epidemii transmisji" mszy św., która - moim zdaniem - nie miała uzasadnienia. Przekonanie, że każda parafia winna mieć "swoją Mszę" w sieci też było przejawem jakiegoś indywidualizmu.
Media społecznościowe stanowią tak zwane trzecie miejsce, czyli sferę pośrednią między przestrzenią prywatną a publiczną. Bardzo dobrze wiedzą o tym politycy, których twitty trudno uznać za official statement władzy, którą reprezentują. Pamiętam, jak o. Celestyn Napiórkowski OFMConv przestrzegał o konieczności odróżnienia nauczania ex cathedra i ex fenestra. Tej drugiej nie należy włączać do nieomylnego nauczania papieskiego i nie czynić wykładnią Magisterium Ecclesiae. A przecież mamy z tym kłopot, biorąc odpowiedzi formułowane przez Franciszka "na gorąco" w samolocie za urzędowe nauczanie. Podobnie jest z profilami księży czy sióstr zakonnych. Ta świadomość jest potrzebna zarówno duchownym jako właścicielom profilu, jak i ich znajomym, którzy na ten profil wchodzą. Wydaje mi się jednak, że obie strony intuicyjnie wyczuwają, gdzie są wypowiedzi quasi-oficjalne (fragmenty kazań, komentarze do jakiegoś zagadnienia, stanowiska), a gdzie prywatne impresje. Zależeć to będzie zarówno od tematyki, jak i od formy wypowiedzi. Często są to świadome prowokacje intelektualne, które mają pobudzić do myślenia, stąd często można im postawić zarzut balansowania na granicy ortodoksji czy posłuszeństwa. Tak czy inaczej, obecność ta domaga się dużej odpowiedzialności za słowo ze względu na szeroki zasięg oddziaływania. Trzeba umieć przewidywać nie tyle konsekwencje, czyli ewentualne sankcje, co skutki, czyli wpływ, jaki się ma na odbiorców.
Czy jest to szansa na wewnętrzny dialog w Kościele i na rozmowę ze światem? Moim zdaniem tak. Ksiądz Pasierb pisał, że wolność w Kościele oznacza także prawo do krytyki. "Niewiele jest rzeczy równie złowrogich dla jednostek i społeczności jak bezkrytycyzm. […] Żaden organizm społeczny nie może na dłuższą metę żyć bez prawdy. Naturalną konsekwencją przemilczeń, nieszczerości i kłamstw musi być apatia i obumieranie. Wszystko staje się wtedy nieautentyczne i, co gorsza, nie można uruchomić żadnych sił działających na rzecz odnowy". Współcześnie tym, co naprawdę jest gorszące, "jest nieszczerość, obłuda, zakłamanie, triumfalizm, fasadowość, lakiernictwo". I jeszcze: "powiedzmy sobie raz szczerze: kto ma mówić o słabości Kościoła, jak nie katolicy? […] bo bliższa koszula ciału, bo diagnozy będą dokładniejsze, skąd i możliwość terapii większa, jako że na własnym podwórku ma się mimo wszystko szersze możliwości działania".
Postulat sformułowany przed pięćdziesięciu laty jest wciąż do zrealizowania. Przyznajmy, mamy w Kościele niebezpieczną tendencję do utożsamiania wszelkiej krytyki z walką z Kościołem i nienawiścią do chrześcijaństwa. Żeby nie było wątpliwości, walki z Kościołem jest wystarczająco dużo i nienawiści do chrześcijaństwa również. I wcale nie jestem przekonany, że każdy krytyczny materiał o Kościele jest z miłości do Kościoła i dla jego dobra. Nie bądźmy naiwni. Wrogość też można zamaskować pozorną troską o czyjeś dobro albo to dobro wykorzystać do własnych celów. Trzeba jednak przyznać, że - jeśli chodzi o problem pedofilii w Kościele i sposobu radzenia sobie z nią - dopiero zewnętrzna, często uproszczona, a może nawet chwilami kłamliwa krytyka uruchomiła wewnętrzne mechanizmy krytyczne, które - dobrze wiemy - wciąż są dalekie od doskonałości. Uważam, że ks. Pasierb ma rację. Rozpoznanie od wewnątrz daje szanse na zobaczenie i zrozumienie mechanizmów, które poza Kościołem nie funkcjonują. I to naprawdę stanowi szansę na dobrą terapię.
Krytyka w Kościele nie jest jednak rzeczą łatwą. Jej istotą jest rozeznawanie w Duchu Świętym. De Lubac, mój drugi przewodnik po Kościele, pisał, że krytyka "jest cenniejsza od naiwnego samozadowolenia, które nie pozwala na żadne reformy i żadne zbawienne zmiany! O ileż mniej jest niebezpieczna od takiej euforii, która pogrąża się z wolna w swoich urojeniach, czy upartego przekonania, że dzięki pielęgnowaniu ruin można wszystko zachować w nietkniętym stanie". Jednocześnie jednak ten sam de Lubac przestrzegał przed eklezjalną neurastenią, która powoduje, że "dla dotkniętych nią ludzi wszystko staje się powodem do czarnowidzenia". "W takiej sytuacji życie duchowe zaczyna słabnąć i skutkiem tego nie widzi się już rzeczy w ich prawdziwym świetle. Uważamy się za przenikliwych, a nie rozpoznajemy już tego, co zasadnicze. Nie umiemy już dostrzec świeżo kiełkujących, czasami tuż obok nas, pomysłów Ducha, zawsze podobnych do niego samego i zawsze nowych. Ocenianie ducha wiary narażone jest na wiele pomyłek. Tysiącem dróg przenikać może zniechęcenie. To, co mogłoby owocować porywem, tylko paraliżuje. Wiara może pozostawać szczera, ale stoi na ruchomych piaskach. Kościół zaczyna być oglądany jakby z zewnątrz i osądzany. Modlitewna skarga przekształca się w całkowicie ludzkie narzekanie". Katolicka krytyka musi odnaleźć właściwy tor między Scyllą usypiającego samozadowolenia a Charybdą eklezjalnej neurastenii będącej rodzajem wewnętrznego odduchowienia, które prowadzić może do apostazji. Nie trzeba chyba podawać nazwisk, wymieniać środowisk bądź cytować tytułów, uważny obserwator życia kościelnego w Polsce rozpozna wszystkie trzy strategie. Są one też obecne w mediach społecznościowych, mają swoich przedstawicieli i wyraziste profile.
Media społecznościowe to także forum skomplikowanej rozmowy ze światem. Nie trzeba już chyba nikomu uświadamiać, że pozwalają one na kontakt, który w realu byłby niemożliwy. I nie jest to wyłącznie kwestia pokonania odległości, ale także kwestia anonimowości, większej bezpośredniości, braku formalnych ograniczeń i tak dalej. Wiem dobrze, bo przecież gdyby nie Facebook, to wielu ludzi bym nie spotkał, nie poznał, nie nawiązałbym z nimi kontaktu, a są wśród nich wierzący, niewierzący, zadeklarowani wrogowie Kościoła, obojętnie stojący z boku i gorliwi zeloci. W dobie, kiedy niektórzy zadeklarowani niewierzący podejrzewają nas katolików o wiarę w Boga jako starca z długą brodą siedzącego na chmurce, internet może być świetnym miejscem ewangelizacji, która nie polega na jednostronnym przekazie kerygmatu, ale na wielopłaszczyznowej rozmowie.
Ksiądz Pasierb pytał, "jaki stworzyliśmy sobie wizerunek Kościoła, który często przekazujemy innym". Przestrzegał, by chrześcijaństwo nie było "nudną rutyną, tępym szablonem, praniem mózgów w letniej wodzie święconej". Internet, a zwłaszcza media społecznościowe, jest dobrym miejscem, by o chrześcijaństwie mówić innym językiem: "dynamizującym umysł i serce, odświeżającym wizję świata, poszerzającym wyobraźnię i pogłębiającym wrażliwość o nowe wymiary". I tutaj pojawia się pytanie o koloratkę. Ja rozumiem, że ma ona określać tożsamość właściciela profilu. Ale na Facebooku są dwie strategie rozmowy: urzędowa i nieurzędowa. Ta pierwsza domaga się koloratki, by rozmówca wiedział, z kim rozmawia, że kontaktuje się - jakby nie było - z przedstawicielem Kościoła. W rozmowie duszpasterskiej to oczywiste. W tej drugiej strategii - nieurzędowej - bywa, że koloratka przeszkadza. Dlaczego? Ponieważ jednoznacznie ustawia rozmówcę. Czasami ustawia go w kontrze. Mieszkając od kilku lat w bloku, zdaję sobie sprawę, że "wystartowanie" z pozycji urzędowej stworzyłoby barierę między mną a przynajmniej niektórymi sąsiadami. Dlatego jestem dla nich najpierw sąsiadem i małym krokami buduję zaufanie: nie do mnie jako przedstawiciela instytucji "w koloratce", ale do mnie jako człowieka. Dopiero na tym buduję kapłaństwo. Facebook pozwala na podobną strategię. Kto zobaczy zdjęcia na profilu, przeczyta opis, ten dowie się, kim jestem, ale zdjęcie w ornacie stworzyłoby z Facebooka przestrzeń quasi-liturgiczną, która nie zawsze pozwala na ten wielopłaszczyznowy język współczesnych mediów społecznościowych. Tak, wiem, że dla niektórych może to być gorszące, ale staram się być tam także dla tych, którzy nie szukają od razu księdza w ornacie, komży czy stule. Tacy księża też tam są i robią świetną duszpasterską robotę. Ja lepiej czuję się w drzwiach Kościoła, w jego facebookowym otwartym oknie, bo z niego można dostrzec tych, których nie ma w środku i którzy nie przyjdą, by zagadać.
Skomentuj artykuł