Tkwiłem w szponach okultyzmu [ŚWIADECTWO]

Tkwiłem w szponach okultyzmu [ŚWIADECTWO]
Fot. Mathew MacQuarrie / Unsplash
Zdzisław

Poczułem, jak tracę kontrolę nad swoim ciałem. Przez moje usta zaczął przemawiać nieznany mi głos, który obrzucił księdza stekiem wyzwisk, a mnie nazwał "głupcem". Następnie dodał: "Już zawsze będzie mój!".

Dotarło do mnie, że to Bóg jest Mocą i Miłością uzdrawiającą.

DEON.PL POLECA




Na imię mam Zdzisław i chciałbym opowiedzieć o moim spotkaniu z żywym i miłosiernym Bogiem.

Byłem buddystą, który od 1999 r. silnie praktykował buddyjskie nauki tybetańskie (tantryczne) i inicjacje, a zaczęło się całkiem niewinnie.

Odkąd sięgam pamięcią, żyłem w depresji i niskiej samoocenie. Nie była to jeszcze depresja w klinicznym tego słowa znaczeniu, ale jej początki. Rodzice wychowywali mnie surowo, nierzadko przy pomocy kabla, paska lub innego narzędzia „kary”. Chodziłem do kościoła, bo Boga widziałem jako sędziego, który wyda wyrok, jeśli Go zawiodę. Bałem się więc nie tylko oceny ludzi, ale i Boga. Kochałem Go, bo „tak trzeba, bo tak każe Kościół, bo nie wypada inaczej”. To było słabe, ale tak wówczas myślałem. Moja katolicka wiara rozwiała się całkowicie, gdy na trzecim roku studiów dziennikarskich we Wrocławiu ból wewnętrzny osiągnął punkt krytyczny. Potrzebowałem pomocy i silnego wsparcia. Psycholog mnie rozczarował, a rodzina i moja dziewczyna nie rozumieli moich problemów. Pojawiła się więc po raz pierwszy w moim życiu chęć spróbowania alternatywnego sposobu leczenia, chociaż od urodzenia byłem racjonalistą. Ból jednak osłabił mój opór wobec praktyk pozarozumowych. Zgłosiłem się do hipnotyzera, który stwierdził brak spokoju wewnętrznego spowodowany niską samooceną. Był to lekarz neurolog, który wykorzystywał też akupunkturę i hipnozę w swej pracy. Zaufałem mu i poddałem się zabiegom. Efekt był znikomy, lecz po rozmowach z nim wyniosłem przekonanie, że to dopiero początek drogi ku samouzdrowieniu.

Zapomniałem o tym na jakiś czas, rzucając się w wir życia studenckiego. Jednak ból wewnętrzny nie cichł, lecz się potęgował. Doszło do tego, że bałem się wychodzić z domu, a każde spotkanie z ludźmi było dla mnie męką. Rozpaczliwie szukałem wyjścia z tej przygniatającej mnie sytuacji. I oto, tak jak tego pragnąłem, jak za dotknięciem zaczarowanej różdżki pojawił się w moim życiu sposób na lepsze życie. Przedstawił mi go kolega, który sam prezentował się bardzo wiarygodnie. Spokój, pewność siebie, łatwość nawiązywania rozmowy i kontaktów oraz silny, „pozytywny” wpływ na innych – to cechy, które pasowały do niego. Powiedział, że medytuje i to nie sam, lecz z grupką przyjaciół. „Po co?” – spytałem. „By pozbyć się lęków i zahamowań!” – odpowiedział… „Spróbuj, nie wierz tylko w moje słowa, sam się przekonaj”. Byłem wręcz oczarowany.

Tak zetknąłem się z buddyzmem i całą gamą praktyk New Age. Medytowałem po kilka godzin dziennie, jadąc tramwajem odmawiałem mantry, jedząc, ofiarowywałem pokarm bóstwom buddyjskim, śpiąc, ćwiczyłem jogę snu, a rozmawiając z ludźmi, ćwiczyłem zdolności parapsychiczne, bawiąc się ich uczuciami. Szybko się uczyłem i szybko postępowałem na drodze okultyzmu. Pojawiły się w mym ciele przyjemne doznania, umysł pracował dla mnie na najwyższych obrotach. Bez trudu zdobywałem piątki na uczelni, pojawili się przyjaciele, a dziewczyny były mną zauroczone. Korzystałem z życia, zapominając o wcześniejszych lękach i obawach. Rozpierała mnie energia, a świat był kolorowy i pełen zabawy. Jednak coś nie dawało mi spokoju. Otóż pod tym całym bagażem przyjemnych doświadczeń czułem pustkę w sercu. Odszedłem od Kościoła, a Chrystusa zrównałem z innymi mistrzami duchowymi. Zapomniałem o Bogu. Lecz nie tylko o Nim. Także o Szatanie.

I oto pewnego letniego popołudnia 2001 r. nastąpił krach. Jakaś nieznana siła owładnęła mną zupełnie, spychając mą wolę i świadomość całkowicie na bok. Wpadłem w przerażenie, że nie panuję nie tylko nad własnym ciałem, ale i umysłem. Wcześniej, gdy jako buddysta (okultysta) zbliżałem się do jakiejś świątyni katolickiej, w mojej głowie rozbrzmiewały przekleństwa i gniew. Tłumaczyłem to sobie, że po prostu nie uwolniłem się całkowicie od „skostniałego Kościoła i jego nauk”, stąd jakieś karmiczne pozostałości. Lecz to, co teraz zacząłem przeżywać, nie dało się porównać z niczym innym. Gniew, złość, strach, ból fizyczny (czułem się tak, jakby ktoś zaciskał niewidzialną rękę na mym gardle, a ciało włożył w ciasną obręcz) i psychiczny. Nikt nie potrafił mi pomóc ani nawet wyjaśnić przyczyny takiego stanu rzeczy. Trafiłem do szpitala. I tam po raz pierwszy ktoś mi powiedział, że być może to nie choroba, lecz opętanie. Był nim pewien ksiądz, który odprawiał mszę w kaplicy szpitalnej. Okazało się, że pracował na misjach w Afryce i tam zetknął się z przypadkami opętania ludzi pod wpływem praktykowania czarów. Nie wierzyłem w to, ale nie miałem innego wyjścia – zaufałem mu. Poradził mi, bym po leczeniu udał się do egzorcysty.

Po pierwszym egzorcyzmie nie tylko nie odczułem ulgi, ale było wręcz gorzej. Ksiądz egzorcysta stwierdził, że potrzebna mi będzie jeszcze niejedna wizyta, by odwrócić zło, na które przystałem. Podczas kolejnych egzorcyzmów Szatan się ujawnił. Poczułem, jak tracę kontrolę nad swoim ciałem. Przez moje usta zaczął przemawiać nieznany mi głos, który obrzucił księdza stekiem wyzwisk, a mnie nazwał „głupcem, który na zawsze będzie mój!”. Z czasem, z biegiem lat, zaczął ów zły duch, który mnie dręczył, słabnąć. Było coraz lepiej, lecz działo się to wolno, stopniowo i trwało latami. Wszedłem bowiem w coś, czego do końca nie rozumiałem. Pod wpływem bolesnych doświadczeń porzuciłem wszelkie magiczne praktyki, którym nawet w chorobie i opętaniu się oddawałem. Dotarło do mnie, że to Bóg jest Mocą i Miłością uzdrawiającą, a za okultyzmem kryje się po prostu Zły. Odrodziła się we mnie prawdziwa wiara w Boga, ponieważ doświadczyłem uwolnienia i uzdrowienia wewnętrznego, a także wielu innych łask, również tych, nazwijmy to, „materialnych”.

Przyjąłem z powrotem Jezusa jako Jedynego Zbawcę, chodzę do komunii nie tylko w niedzielę, ale i w powszednie dni. Oddałem się też kilkakrotnie Bogu w coroczne Święto Miłosierdzia Bożego. I nadal idę do Boga, chociaż teraz mam Go już w swym sercu, głosząc, jak mogę, Jego nieskończoną dobroć, chociaż, nie ukrywam, są też trudne momenty w moim życiu. Lecz wtedy rzucam się w ramiona kochającego Ojca i czarne myśli pryskają. Odkryłem skarb mego życia – żywego i miłosiernego Stwórcę.

Jest to zaledwie zarys, cząstka tego, co przeżyłem, lecz wierzę, że być może komuś, kto ma czarne myśli i sądzi, że nie ma już dla niego ratunku i nadziei, moja historia wleje ciepły balsam zaufania w Boży, wspaniały plan.

Tak naprawdę istnieje tylko Dobro i Zło. Bóg i Szatan. Tylko jeden z nich daje nieprzemijającą, troskliwą opiekę i szczęście, porywającą wolność. I z pewnością nie jest to Budda, Kriszna czy Konfucjusz. To moje świadectwo.

***

Przeżyłeś coś podobnego? Doświadczyłeś Bożej opieki lub wstawiennictwa świętych? Podziel się tym z innymi. Opublikujemy Twoje świadectwo na DEON.pl, zachowując pełną anonimowość. Twoje doświadczenia mogą pomóc wielu ludziom!

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.
oprac. Katarzyna Stokłosa

Szarbel – człowiek, który wyprosił u Boga tysiące cudów

Libański mnich, pustelnik i asceta, który w Polsce pomógł już rzeszom potrzebujących. Współcześni mówili o nim „święty Bogiem upojony”. Jego życie było niezwykle proste, a zarazem...

Skomentuj artykuł

Tkwiłem w szponach okultyzmu [ŚWIADECTWO]
Wystąpił problem podczas pobierania komentarzy.
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.