Z Syberii do Santiago de Compostela. "Czułem, jakby Pan Bóg nosił mnie na rękach"

Chociaż na dalekiej Syberii znalazł dla siebie "miejsce idealne", wybuch wojny pokrzyżował mu życie. Zamiast się załamywać i użalać nad sobą, wziął sprawy w swoje ręce i wyruszył na rowerową pielgrzymkę do Santiago de Compostela. Oto historia jego niezwykłej podróży.
- W czasie mojej pielgrzymki było kilka niebezpiecznych momentów, ale generalnie cały czas czułem, że Pan Bóg mnie prowadzi i chroni. Cokolwiek by się nie działo, zawsze szybko znajdowało się rozwiązanie. Nieraz miałem wrażenie, że to wręcz błogosławieństwo, że wszystko układa się w idealnym momencie. Nieraz czułem, jakby Pan Bóg nosił mnie na rękach! - mówi Paweł Kabelis, który w szczerej rozmowie dzieli się doświadczeniem drogi, pięknem rosyjskiej przyrody i świadectwem Bożej opieki, która towarzyszyła mu podczas pielgrzymki. Przeczytaj całą rozmowę:
Z północnej Rosji do Santiago de Compostela
Piotr Kosiarski: Dlaczego wsiadłeś na rower i wyruszyłeś z Syberii do Santiago de Compostela?
Paweł Kabelis: Ponieważ posypało mi się życie. Gdy wybuchła wojna na Ukrainie, straciłem pracę. Do tej pory zajmowałem się eksportem drewna z Syberii i prowadziłem turystykę nad Bajkałem. Oba biznesy upadły. Wyjechałem wtedy do Ameryki i przez rok pracowałem jako kierowca. Bardzo mi się tam podobało, ale w Irkucku zostawiłem rodzinę - żonę, z którą byłem przez siedem lat i sześcioletniego synka. Oni bardzo chcieli, żebym wrócił. Żona często dzwoniła, płakała, prosiła: "Paweł wracaj, bo syn dorasta bez ojca". Ale gdy w końcu wróciłem, po dwóch miesiącach dała mi dokumenty rozwodowe. W sądzie spotkaliśmy się w Boże Narodzenie, a ja zostałem sam. Straciłem wszystko, na co pracowałem przez lata dla siebie i mojej rodziny - mieszkanie, samochód, motocykl. Najbardziej jednak bolało mnie to, że syn musiał zostać z byłą żoną. Wiedziałem, że nie pozwoli mu przyjechać do Polski, dopóki nie skończy 18 lat. To był dla mnie ogromny cios. Wpadłem w depresję, która trwała około dwóch miesięcy. W końcu jednak postanowiłem coś z tym zrobić.
Byłem już kiedyś w trudnej sytuacji życiowej i pielgrzymka do Santiago de Compostela bardzo mi pomogła. Moje życie ustabilizowało się i dlatego teraz - wspominając tamte wydarzenia - wpadłem na pomysł, by powtórzyć pielgrzymkę. A ponieważ Camino de Santiago powinno się rozpocząć w swojej parafii, postanowiłem wyruszyć z Wierszyny - miejscowości, w której znajdowała się moja wspólnota. Piesza pielgrzymka trwałaby jednak bardzo długo, dlatego pojechałem do Santiago de Compostela rowerem.
Jak długo o tym myślałeś, zanim podjąłeś ostateczną decyzję?
- Szczerze mówiąc, był to dość spontaniczny pomysł. W 2024 roku na czas Wielkiego Postu podjąłem głodówkę - przez 40 dni nic nie jadłem. Chciałem oczyścić głowę. Post od jedzenia to moja stała praktyka przed Wielkanocą, jednak dotychczas robiłem to w układzie 25 dni na samej wodzie i 15 dni na sokach. Tym razem jednak wytrzymałem 40 dni na wodzie. Właśnie wtedy, w trakcie postu, przyszła mi do głowy myśl, by coś zmienić w swoim życiu, może przeprosić Boga za swoje błędy, może urwać jakiś zły ślad, który za mną się ciągnie. Pomyślałem, że warto podjąć jakąś ascezę, pokutę za wszystko, co było złe. Miałem nadzieję, że jak ruszę w drogę, zacznę pedałować, to przewietrzę umysł, oderwę się od tej całej sytuacji i poukładam na nowo życie.
Fot. Kabelis Paweł / Facebook
Przygotowania do pielgrzymki
Tak narodził się pomysł. A co z realizacją?
- Najpierw trzeba było znaleźć rower. Zrobiłem to dzięki kanałowi na YouTube, prowadzonemu przez rosyjskiego podróżnika, który jeździł po całej Rosji na rowerze. Pomyślałem, że skoro jego sprzęt wytrzymał, kupno tego samego roweru będzie dobrą decyzją. Rower ostatecznie nabyłem w Irkucku - na szczęście nie był drogi - i od razu zacząłem uczyć się jeździć. Gdy pierwszy raz na niego wsiadłem i przejechałem siedem kilometrów, myślałem, że nie dam rady. Powiedziałem sobie: "Jakie to ciężkie!", a przecież to było jeszcze bez sakw. Pomyślałem, że z bagażami nie dam rady w ogóle. Ale zacząłem trenować. Przez półtora miesiąca jeździłem codziennie, stopniowo zwiększając dystans. Coraz dalej i dalej... W końcu nauczyłem się jeździć na tyle, że mogłem pokonywać nawet 70-80 kilometrów dziennie. W międzyczasie kompletowałem sprzęt: namiot i inne potrzebne rzeczy. Szukałem wszystkiego w internecie i kupowałem. Tak wyglądały moje przygotowania.
Zdobyłeś też kredencjał pielgrzyma. Ale nie od razu.
- Każdy, kto wybiera się na pielgrzymkę, potrzebuje kredencjału, czyli paszportu pielgrzyma. Uprawnia on do korzystania z noclegów w schroniskach i pozwala na dostęp do wielu udogodnień - na przykład wchodzenia do bazylik bez kolejek i opłat. Niestety, w Rosji nie można było go kupić. Udało mi się go zdobyć dopiero w Rzymie. Zanim to nastąpiło, używałem zwykłego notesu, w którym wbijałem pieczątki odwiedzonych po drodze parafii, na dowód drogi, którą przebyłem. Oprócz tego mój ksiądz biskup napisał mi specjalne błogosławieństwo, które było swoistym potwierdzeniem, że jestem pielgrzymem, a nie jakimś oszustem. To było bardzo przydatne, zwłaszcza że często potrzebowałem noclegu lub wsparcia. W Rosji, gdzie pracowałem w kilku diecezjach, wielu ludzi mnie znało, ale później, w Gruzji, Turcji, Grecji czy Włoszech, byłem już anonimowy.
Cztery nowenny pompejańskie i Adam Szustak OP
Jak wyglądał Twój dzień na rowerze?
- Moje dni wyglądały - szczególnie na początku drogi - dość podobnie. W Rosji jest mało kościołów, dlatego noce często spędzałem w namiocie. Budziłem się około siódmej rano, gotowałem coś prostego - najczęściej kaszę - i powoli się zbierałem. Bez względu na to, jak bardzo się starałem, poranne przygotowania zajmowały mi dwie godziny. Na trasę ruszałem około dziewiątej i jechałem bez większych przerw do wieczora. Miałem ze sobą sporo suszonego mięsa - sam je przygotowałem w Wierszynie - które wystarczało mi na szybki posiłek w ciągu dnia. Czasem zatrzymywałem się na 15-30 minut, szczególnie w południe, gdy słońce prażyło najmocniej. Na Syberii bywało nawet 36 stopni, więc piłem ogromne ilości wody, żeby uniknąć odwodnienia. Pod wieczór szukałem bezpiecznego miejsca na nocleg, z dala od wiosek, najlepiej w lesie. Tam rozbijałem namiot, paliłem ognisko, gotowałem coś i myłem się. Zawsze miałem ze sobą zapas wody - pięciolitrową butelkę, która starczała na prysznic i gotowanie. Noce spędzałem w tajdze, w towarzystwie komarów.
W czasie drogi starałem się modlić. Rower wymaga jednak pełnej uwagi - ręce zajęte są kierownicą, więc nie ma mowy o przeglądaniu telefonu czy czytaniu książki, jak to czasem można robić podczas pieszej pielgrzymki. Modlitwa była dla mnie odskocznią i formą medytacji. Zazwyczaj rano odmawiałem różaniec, a później słuchałem modlitw nagranych przez Adama Szustaka OP. Jego głos pomagał mi się skupić, nie pozwalając myślom błądzić w niepotrzebne rejony. Dzięki temu unikałem zadręczania się wyrzutami sumienia czy myśleniem o przeszłości. Różaniec pozwalał mi znaleźć spokój ducha. Codziennie odmawiałem cztery nowenny pompejańskie, co zajmowało mi około czterech godzin. Resztę czasu spędzałem na modlitwach, śpiewaniu piosenek czy rozmowach z przypadkowo spotkanymi ludźmi.
Ile dziennie robiłeś kilometrów?
- Zanim odpowiem na to pytanie, musze powiedzieć, że miałem naprawdę świetnych konsultantów, Adelę i Krzysia, którzy kiedyś odwiedzili mnie w Irkucku na rowerach. Spędzili oni dziesięć lat, podróżując dookoła świata i odwiedzając niemal wszystkie kraje. Mieli sporo doświadczenia. Przez trzy tygodnie u mnie mieszkali, zaprzyjaźniliśmy się. To właśnie oni podzielili się ze mną wieloma wskazówkami i pomysłami. Jak tylko coś się działo, od razu do nich dzwoniłem - zawsze mnie konsultowali i mówili, co robić. Poradzili mi: "Paweł, nie jeździj codziennie, bo ci to zbrzydnie. Po dwóch miesiącach nie będziesz mógł patrzeć na rower". Ustaliłem więc, że będę robił około stu kilometrów dziennie, a niedziele poświęcę na odpoczynek. Ale oni stwierdzili, że to i tak za dużo: "Rób 60 kilometrów dziennie". A ja na to: "60 kilometrów to raptem dwie godziny jazdy - dla mnie to za mało. Wy podróżowaliście we dwoje, może wam tyle wystarczało, ale ja potrzebuję więcej". Postarałem się więc jakoś to wyważyć. W konsekwencji w Rosji i Turcji robiłem po 120 kilometrów dziennie, ale zwolniłem tempo w Grecji. Nigdy wcześniej tam nie byłem, więc chciałem się nacieszyć widokami i nie przemęczać.
Po trzech miesiącach w drodze byłem już wykończony. Człowiek staje się jakby "wysterylizowany". Jedziesz na tym samym jedzeniu, bez witamin i mikroelementów, co osłabia organizm. Dlatego później zwolniłem.
Ktoś towarzyszył Ci w czasie drogi?
- Chociaż większość czasu podróżowałem samotnie, zdarzały się wyjątki. Raz w Baszkirii poznałem Aleksieja, który przez trzy dni dzielił ze mną trasę. Jeździliśmy osobno, ale nocowaliśmy razem - dla bezpieczeństwa. Niestety, czwartego dnia potrąciła go ciężarówka i musiał trafić do szpitala, kończąc swoją podróż. W Gruzji, w Tbilisi, spotkałem kolejnego towarzysza, z którym spędziłem dwa dni. Podobnie jak wcześniej, jeździliśmy osobno, ale razem rozbijaliśmy obozowiska na noc. Te krótkie spotkania były przerywnikami w mojej samotnej drodze. Ogólnie większość czasu spędzałem sam, w ciszy i modlitwie.
Fot. Kabelis Paweł / Facebook
"Czułem, jakby Pan Bóg nosił mnie na rękach!"
Czego najbardziej musi obawiać się rowerzysta jadący przez Rosję?
- W czasie mojej pielgrzymki spotkały mnie dwie niebezpieczne sytuacje, które szczególnie zapadły mi w pamięci. Obie były związane z samochodami, szczególnie tirami, które w Rosji są prawdziwą zmorą. Drogi tam nie mają zbyt szerokich poboczy, a ja jechałem główną magistralą, jedyną trasą łączącą wschód z zachodem. Ruch ciężarówek był na niej ogromny.
Pierwsza sytuacja wydarzyła się niedaleko Irkucka, jakieś 400 kilometrów od miasta. Byłem wtedy dopiero na początku drogi. Gdy jechałem, nadjeżdżającemu z naprzeciwka tirowi wybuchła opona. Stało się to jakieś 50 metrów ode mnie. Huk był potężny, dostałem kawałkami gumy. Zanim zdążyłem się zorientować, co się dzieje, ciężarówka zaczęła zjeżdżać na mój pas. W tym samym momencie za mną nadjeżdżał kolejny tir, który zaczął zjeżdżać na pobocze i gwałtownie hamować. Wszystko działo się w ułamkach sekund. Cudem udało się nam wszystkim jakoś rozminąć.
Co wtedy poczułeś?
- Przez chwilę byłem pewien, że to koniec. Gdyby jadący 80 kilometrów na godzinę tir nie zdążył wyhamować, nie miałbym żadnych szans, nie byłoby co ze mnie zbierać. Wspomniany Aleksiej został potrącony przez ciężarówkę, która jechała 20 kilometrów na godzinę i spędził dwa miesiące w szpitalu, miał połamaną miednicę i wiele innych obrażeń.
Druga niebezpieczna sytuacja wydarzyła się, gdy podróżowałem przez tajgę. Do najbliższego miasteczka miałem około 100 kilometrów, więc musiałem zatrzymać się na noc w lesie. W końcu znalazłem niewielką polanę, na której postanowiłem rozbić namiot. Nie obawiałem się zwierząt - byłem przygotowany na spotkanie z niedźwiedziem. To ludzie mnie najbardziej niepokoili. Nigdy nie wiadomo, na kogo się trafi.
Była już dziesiąta wieczorem, ciemno, a ja siedziałem przy ognisku, gdy usłyszałem, że na drodze ktoś się zatrzymuje. Wysiadło dwóch mężczyzn i z latarkami ruszyli w moją stronę. To było bardzo nieprzyjemne. Nie wiedziałem, czego się spodziewać. Kiedy podeszli bliżej, zauważyłem, że mieli na sobie jakieś mundury, ale nie przypominały ani policyjnych ani wojskowych. Okazało się, że byli to pracownicy służby ochrony rurociągu. Zauważyli ogień z drogi i przyszli sprawdzić, co się dzieje. Zapytałem ich, czy mogę tu zostać na noc. Powiedzieli, że w tym miejscu jeszcze tak, ale dalej już nie, bo niedaleko jest rurociąg. Chociaż rozmowa przebiegła spokojnie, sama sytuacja była dla mnie stresująca.
Po drodze musiałeś minąć Ural - wyjątkowo niebezpieczne miejsce dla rowerzystów.
- Ostrzegał mnie przed nim Aleksiej, którego tir ściągnął z drogi: "Nie jedź tam, bo skończysz jak ja". Faktycznie, Ural jest niebezpieczny. Droga przez góry jest bardzo wąska i kręta. Jeśli coś się na niej stanie, nikt tego nawet nie zauważy. Serio, wziąłem to na poważnie i przestraszyłem się. Ale jednocześnie powiedziałem: "Panie Boże, jeśli mam dalej jechać, zorganizuj to jakoś, spraw, żebym pokonał Ural". Minęła może minuta i zaczął wyprzedzać mnie tir, któremu wybuchła opona. Znowu! Tym razem na szczęście nic się nie stało. Kierowca spokojnie zjechał na pobocze, a ja zapytałem, czy ma miejsce w przyczepie. Pomogłem mu zmienić koło, a on zabrał mnie do Ufy, dokładnie tam, gdzie chciałem dojechać. Bezproblemowo przewiózł mnie przez cały Ural! Jadąc z nim zobaczyłem, jak niebezpieczna była to droga. Padał deszcz, było ślisko, a ja w 5 godzin pokonałem trasę, którą jechałbym 5 dni. To było niesamowite błogosławieństwo. W Ufie przyjął mnie znajomy ksiądz i mogłem uczestniczyć w niedzielnej mszy.
Jasne, w czasie mojej pielgrzymki było kilka niebezpiecznych momentów, ale generalnie cały czas czułem, że Pan Bóg mnie prowadzi i chroni. Cokolwiek by się nie działo, zawsze szybko znajdowało się rozwiązanie. Nieraz miałem wrażenie, że to wręcz błogosławieństwo, że wszystko układa się w idealnym momencie. Nieraz czułem, jakby Pan Bóg nosił mnie na rękach!
Możesz o tym opowiedzieć?
- Przez cały czas byłem w stanie łaski uświęcającej. Modliłem się bardzo i wierzyłem, że ta pielgrzymka ma sens. Nawet nie miałem do końca środków, żeby ją odbyć. Ludzie pomagali mi po drodze, bo po rozwodzie prawie wszystko straciłem. Trochę pieniędzy dał mi ksiądz biskup, trochę pomogli ludzie. Ale nie miałem zapewnionych funduszy, żadnego bufora finansowego, który dawałby mi poczucie bezpieczeństwa.
Samo to, że nigdy mi niczego nie zabrakło, było dla mnie wielkim znakiem. Nigdy nie byłem głodny, nigdy nie musiałem spędzać nocy na środku drogi, bez miejsca do rozbicia namiotu. W Krasnojarsku wjechałem w rozlaną na drodze smołę. Piasek przykleił się do kół, rozwalił błotnik i przerzutkę. Wszystko się zmieliło. Spojrzałem na to i powiedziałem: "Jezu, co teraz?". Do najbliższych miast - Krasnojarska i Kemerowa - było po 300 kilometrów, a ja miałem za sobą dopiero jedną dziesiątą drogi. "Boże, za co?". W tym samym momencie nadleciało stado komarów, które zaczęły jeść mnie żywcem. I nagle, w tym najgorszym momencie, zatrzymał się obok ciągnik siodłowy. Kierowca spytał: "Co tak stoisz jak pierdoła na środku drogi?". Odpowiedziałem, że rower się rozwalił, a on: "Dawaj, ładujemy go i jedziemy". Sam to zaproponował! Nie musiałem nawet nikogo zatrzymywać. W ten sposób dotarłem do Kemerowa. Byłem w mieście już w sobotę, w niedzielę mogłem uczestniczyć w mszy.
Innym razem, w Turcji, rozsypała się przerzutka. Najbliższe miasto znajdowało się 30 kilometrów dalej, więc jakoś dopchałbym do niego rower. Ale w głębi duszy pomyślałem: "Panie Boże, daj mi człowieka". Po pięciu minutach obok mnie zatrzymał się bus, kierowca załadował rower i powiedział, że za chwilę podjedzie jego kolega, który zawiezie mnie do serwisu rowerowego. Trafiliśmy na jedynego mechanika w mieście. Naprawił rower, choć części były kiepskie, ale wystarczyło, żeby dojechać do Stambułu i tam wszystko porządnie ogarnąć. Zapłacili nawet za mnie i proponowali nocleg, ale chciałem jechać dalej.
Takie cuda zdarzały się cały czas! Ludzie, którzy oglądali moje relacje, myśleli, że jedzie przede mną ekipa Polsatu i robi mi challenge z rozwiązaniami, żeby był entertainment. A to wszystko działo się naprawdę!
A co z pogodą? Jak sobie radziłeś, gdy padało?
- Martwiłem się, co zrobię, jeśli trafię na długotrwały deszcz. W namiocie trudno cokolwiek wysuszyć, można też łatwo się przeziębić. A jednak Pan Bóg zadbał i o tę kwestię! Pogoda była wspaniała. Tylko przez kilka dni padał deszcz, ale nie były to ulewy, które utrudniałyby jazdę.
Byłeś w każdą niedzielę na mszy?
- W Eucharystii uczestniczyłem przez większość niedziel. Starałem się tak zaplanować trasę, żeby dotrzeć do jakiegoś kościoła. Gdy dojeżdżałem do niego w sobotę, często zostawałem na kolejny dzień. Generalnie unikałem jazdy w niedzielę - był to dla mnie czas odpoczynku i modlitwy. W końcu i tak przemieszczałem się bardzo szybko.
Szukanie katolickich kościołów w krajach takich jak Turcja musiało być sporym wyzwaniem.
- To prawda. Jednak właśnie w Turcji doświadczyłem prawdziwej misji Kościoła.
Co masz na myśli?
- Wyruszyłem z Batumi po mszy w niedzielę i tydzień później byłem już w Turcji. Na kolejną mszę chciałem pójść w Samsunie, największym tureckim mieście nad Morzem Czarnym, ale znalezienie w internecie informacji o mszy rzeczywiście było bardzo trudne. Poprosiłem więc o pomoc znajomych z Wierszyny, ale oni też nie byli w stanie tego zrobić. Ktoś nawet dał znać, że tamtejszy ksiądz umarł i mszy już tam nie odprawiają. Postanowiłem jednak podjechać i zapytać na miejscu. Dotarłem do miasta w sobotę po południu. Kościół - bardzo stary i piękny - znajdował się w centrum miasta. Zadzwoniłem do furtki. Po chwili wyszła siostra zakonna z Afryki i zapytała, czego chcę. Wyjaśniłem, że jestem katolikiem, chciałbym uczestniczyć we mszy i przenocować. Odpowiedziała, że musi zapytać superiora i zniknęła. Po chwili przyszedł sympatyczny i uśmiechnięty mężczyzna, który przedstawił się jako wikary z Brazylii. Później pojawił się starszy ksiądz i zaprosił mnie do środka. Kiedy opowiedziałem mu, że jestem pielgrzymem i chciałbym uczestniczyć w niedzielnej mszy, zaproponował, żebym został do poniedziałku. Bardzo pomógł tu wspomniany list od księdza biskupa, który dostałem w Rosji, a który zaświadczał, że naprawdę jestem pielgrzymem.
Co wydarzyło się później?
- Okazało się, że w niedzielę przypadało święto Matki Bożej Bolesnej, a kościół nosił jej wezwanie. Był odpust, przyjęcie do katechumenatu i ogromna uroczystość. Msza była odprawiana po angielsku z tłumaczeniem na arabski i turecki. To była niesamowita wspólnota, do której należeli ludzie z całego świata: Iraku, Syrii, Francji… Wszyscy modlili się razem. Poczułem się tam naprawdę blisko Pana Boga. Było to jedno z najbardziej wyjątkowych miejsc, jakie odwiedziłem podczas pielgrzymki. Duch Święty był tam obecny w każdym kącie.
Fot. Kabelis Paweł / Facebook
Stambuł - miasto na styku dwóch kontynentów
Ważnym miejscem na Twojej drodze był również Stambuł. Miasto na styku dwóch kontynentów. Co poczułeś, kiedy pokonałeś Bosfor?
- Był to wspaniały moment. Aż miałem ciarki na plecach. Bardzo cieszyłem się, że w końcu dotarłem do Europy. A przecież - kiedy wyjeżdżałem - wcale nie byłem pewien, czy się uda. Podziękowałem wtedy Panu Bogu.
Sam Stambuł to niesamowite miasto - ogromne, różnorodne kulturowo. Zatrzymałem się tam u Franciszkanów. Przyjęli mnie w centrum miasta, przy głównym deptaku. Doświadczyłem tam typowo misyjnego Kościoła, do którego przychodzili ludzie z całego świata.
W swojej opowieści sporo miejsca poświęcasz wierze i relacji z Bogiem. Gdy poznaliśmy się dziesięć lat temu na rekolekcjach ignacjańskich, byłeś bratem zakonnym.
- To prawda, jednak nawet wtedy nie mówiłem tak chętnie o wierze. Byłem wtedy zamknięty w sobie. Tak naprawdę pobyt w Ameryce nauczył mnie tego, że o wierze można mówić głośno. Tam ludzie bardzo swobodnie rozmawiają o Bogu, robią to bez żadnych kompleksów. Obserwując ludzi w Stanach Zjednoczonych, to jak się modlą i jak swobodnie rozmawiają o wierze, wiele się nauczyłem. Ta amerykańska otwartość była dla mnie przełomowa. Dlatego teraz nie mam problemu z tym, żeby przywitać się słowami "Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus" albo otwarcie rozmawiać o wierze.
Fot. Kabelis Paweł / Facebook
Życie na Syberii
Co łączy Cię z Syberią?
- Wyjechałem na wschód w 1999 roku, ponieważ miałem tam przyjaciół i rodzinę. Mieszkałem więc w Rosji prawie całe dorosłe życie. Po odejściu z zakonu rozpoczęcie świeckiego życia na Syberii było więc dla mnie dość naturalną decyzją. Miałem tam wielu znajomych, dobre kontakty, źródło dochodu… Było to dla mnie miejsce idealne. Na Syberii żyje niewielu ludzi, a ci, których spotkałem, są wyjątkowo dobrzy. Naprawdę podoba mi się ich prostota, szczerość i serdeczność. Przez dziesięć lat, które minęły od mojego odejścia z klasztoru, przez moje życie przewinęło się sporo osób. Wielu z nich pokazałem Bajkał - miejsce, które jest naprawdę niezwykłe. To największy zbiornik słodkiej wody na świecie, zawiera aż jedną piątą jej zasobów!
Możesz powiedzieć więcej o syberyjskiej przyrodzie?
- Syberia jest dzika i piękna. Ale to również swoisty azyl. Gdy naukowcy straszą nas globalnym ociepleniem, kraina ta wydaje się bezpiecznym, spokojnym miejscem, z dala od wszystkiego. Ale jest również jedna związana z tym trudność - długa zima, która trwa od siedmiu do ośmiu miesięcy. Jest ona oczywiście bardzo piękna i słoneczna. Na Syberii mamy aż 320 słonecznych dni w roku. Nie lubię szaroburych, polskich zim i siąpania - jak dziś, gdy niebo jest stalowe… To przytłacza. Na Syberii słońce świeci niemal zawsze, a zimowe temperatury są stabilne: w dzień minus 15, w nocy minus 25 stopni. Śnieg przyjemnie skrzypi pod stopami, a powietrze jest czyste i rześkie. Uwielbiam to, ale... syberyjska zima trwa za długo. Gdyby była krótsza, miała powiedzmy 5 miesięcy, byłoby idealnie.
"Wierzę, że będę szczęśliwy"
Gdy pokonałeś Camino de Santiago, znalazłeś to, czego szukałeś?
- Niestety nie. Nie znalazłem odpowiedzi na pytanie, co dalej z moim życiem. W głębi serca chyba trochę na to liczyłem, miałem nadzieję, że kiedy dotrę do grobu świętego Jakuba i otrzymam kompostelę - świadectwo ukończenia pielgrzymki - wraz z nią Duch Święty podpowie mi, co robić, żeby być szczęśliwym. Wiesz, otrzymam taki harmonogram: "Tu zadzwonisz, tam pójdziesz i wszystko będzie dobrze". Ale to tylko marzenia. Nie na tym polega pielgrzymka, a Pan Bóg to nie "życzeniomat", nie działa na zawołanie. Każdy, kto odbył pielgrzymkę, wie, że tak to nie działa. Ale mimo to jestem dobrej myśli i wierzę, że w końcu wszystko się ułoży. Może w najbliższych miesiącach, może w ciągu roku, może w najbliższych latach… Ale wierzę, że będę szczęśliwy.
Skomentuj artykuł