Ateistyczny apologeta chrześcijaństwa

Ateistyczny apologeta chrześcijaństwa
(fot. unsplash.com)

Warto czytać Michela Houellebecqa. Jeśli mielibyśmy szukać kogoś, kto jest następcą Chateaubrianda, kto ze świeckiej perspektywy potrafi bronić najbardziej fundamentalnych wartości chrześcijaństwa, to jest to właśnie ów francuski pisarz.

Nie będę ukrywał, że mam słabość do Houellebecqa. Na każdą kolejną jego książkę czekam z utęsknieniem, a potem pochłaniam ją jednym tchem, by potem odchorować lekturę. Niewielu jest pisarzy, których czytam podobnie. Może jeszcze - wciąż na nowo - Fiodor Dostojewski, ostatnio Samuel Beckett i Franz Kafka. Ich lektura - choć tak inna niż francuskiego autora - nigdy nie zostawia mnie obojętnym i zawsze sprawia, że muszę ją odchorować, odcierpieć, bo wgryzanie się w te teksty nie pozostawia człowieka takim samym. Mam świadomość, że na tej krótkiej liście niewielu jest - poza rzecz jasna Dostojewskim - chrześcijan, niewielu jest ludzi uporządkowanych, a jednocześnie mam świadomość, że uważna ich lektura jest znakomitym wprowadzeniem do chrześcijaństwa, swoistym uzasadnieniem jego konieczności. I to z całkowicie świeckiej, można powiedzieć niekiedy ateistycznym czy nihilistycznej perspektywy.

Houellebecq jednak nawet na tle owej krótkiej listy jest - delikatnie rzecz ujmując - specyficzny. Jego życie dalekie jest od chrześcijańskiego, a nawet zwyczajnie humanistycznego czy mieszczańskiego ideału, on sam uchodzi za nihilistę (którym niewątpliwie jest), w młodości był komunistą, potem uchodził za islamofoba, miał czas sympatii realiańskich, a od czasu do czasu - choć znajdziemy i wypowiedzi odrzucające monoteizm - widać u niego sympatie chrześcijańskie. Nienawidzi go lewica i prawica, bo obie krytykuje tak samo. A jednocześnie w jego tekstach jest coś, co budzi ogromny szacunek. Jest to bowiem jeden z nielicznych autorów, który nie obawia się spojrzeć w oczy współczesnemu światu i powiedzieć, co o nim sądzi, który nie obawia się pokazać dokąd prowadzi konsekwentnie propagowany model życia, i jak to wszystko musi się skończyć.

Tak jest w kolejnych jego książkach. Nie będę tu ich streszczał, oszczędzę czytelnikom Deonu kolejnych cytatów, napiszę tylko tyle, że niewiele jest książek, które tak trafnie i celnie diagnozują problemy z naszą cywilizacją. Houellebecq diagnozuje jej znudzenie samą sobą, ukazuje dokąd prowadzi seks bez prokreacji i otwarcia na życie, jak kończy się życie bez cierpienia i krzyża i wreszcie, dokąd doprowadzić nas musi pozorna tolerancja dla wszystkiego. Jego powieści to ostrzeżenie przed eugeniką, przed genetycznymi manipulacjami, ale także przed światem bez religii. Nie, nie oznacza to, że francuski pisarz jest teistą, wręcz przeciwnie. W jego książkach nie ma miejsca na Boga, on sam nie wierzy w to, że można go wskrzesić. „Nie ma powrotu w przeszłość. Można ewentualnie nad nią płakać, ale nie ma do niej powrotu” – stwierdza  w jednym z wywiadów francuski pisarz. „Czekanie na Godota” - by posłużyć się tytułem dramatu pisarza, z którym Houellebecq jest często porównywany - nic nie da. Co nam pozostaje? Odpowiedź obu pisarzy jest niemal taka sama: trzeba zmierzyć się z pustym światem, doświadczyć jego bezsensu. Oni nie uciekają w sztuczne tworzenie sensu, w ich dziełach nie ma nietzscheańskiej radości ze śmierci Boga, ani tym bardziej dawkinsowskiego zaangażowania w walkę z religią (które - co słusznie wskazuje John Gray przekształca się łatwo w ateistyczną paraewangelizację), i dlatego pozwala się ono zmierzyć z prawdą o świecie pozbawionym świętości, sprawiedliwości, Boga, o świecie pustym metafizycznie, pozbawionym jakiegokolwiek sensu poza ewentualnie snuciem opowieści.

I to właśnie dlatego każda z książek Houellebecqa (tak jak lektura każdej sztuki Becketta) jest w istocie swoistymi rekolekcjami. Zejście do granic piekła uświadamia, czego naprawdę potrzebujemy. I nie są to rzeczy wielkie. A po prostu miłość, przyjaźń, relacje, ofiara. Lektura  choćby „Serotoniny” zmusza do postawienia pytań o sens życia, o wypłukanie współczesności z miłości, o możliwość szczęścia w świecie bez Boga, bez sensów i metasensów, w istocie nawet bez seksu, który jest czymś więcej niż techniką i zachowuje potencjał bycia relacją. Porażająca lektura, gdy człowiek uświadomi sobie, że żyje w kulturze, którą w sposób wyolbrzymiony, ale adekwatny przedstawia Houellebecq. Tak, to nie jest jakaś obca nam kultura, ona nas otacza, a my jesteśmy przez nią kształtowani. A jeśli wejść w ten tekst głębiej to staje się on obrazem Europy. Nasz kontynent to właśnie świat pozbawionego sensu przesytu, konsumpcji, która nie prowadzi już do przyjemności, o szczęściu nawet nie wspominając, świat, w którym nawet seks stracił jakiekolwiek znaczenie, i w którym jedynym celem pozostaje naszprycowanie się hormonami, byle zachować możliwość przetrwania kolejnego dnia. Bez wiary nie ma ucieczki z tego świata. Ale wiara w takim świecie jest czymś niezmiernie trudnym. Francuski pisarz nigdy do niej nie dochodzi, nawet nie udaje, że jest do tego zdolny.

Jeśli jednak coś Becketta i Houellebecqa różni to fakt, że ten ostatni nie ucieka od publicystyki, w której niekiedy niemal wprost wyciąga wnioski z tego, co wcześniej w sposób literacki przetworzył. Tak jest z niewątpliwym obrzydzeniem wobec współczesnej Europy, jakiego pełne są jego książki. Ono nie jest tylko literackie, ale wynika także z tego, jak spogląda on na kolejne decyzje polityków. Ostatnio dał temu wyraz odrzucając wszelkie próby wprowadzenia eutanazji. „Kraj, społeczeństwo, cywilizacja, która legalizuje eutanazję, traci w moich oczach prawo do szacunku. Kraj, społeczeństwo, cywilizacja, która legalizuje eutanazję, traci w moich oczach prawo do szacunku” - napisał ostatnio na łamach „Le Figaro”. W tym tekście odwołał się on jednak - i to może zaskakiwać - do koncepcji godności osoby ludzkiej, do kantowskiej filozofii moralnej, a to oznacza, że w istocie do chrześcijańskich korzeni, wskazując, że tam, gdzie one zaniknął zaniknie także jakikolwiek głębszy szacunek dla człowieka. A cywilizacja, która nie opiera się na szacunku dla człowieka, dla jego godności prędzej czy później musi upaść.

I nie traktowałbym tego tylko jako kolejnego wyskoku pisarza, kolejnej próby budowania napięcia. To jest jego autentyczne myślenie. Czy zaprowadzi go ono do Kościoła? Czy Houellebecq odnajdzie Boga, który jako jedyny ma moc uspokojenia serca człowieka? Czy jak św. Augustyn napije się on ze źródła wody żywej, albo jak bliski jego sercu Joris-Karl Huysmans odnajdzie spełnienie w racjonalności katolicyzmu? Nie mam pojęcia, ale na tym etapie daleki byłbym od prostego chrzczenia go. Ale niezależnie od tego, jakie będą jego dalsze losy można powiedzieć, że jego odwaga stanięcia twarzą w twarz z rzeczywistością współczesności godna jest podziwu i pozwala mierzyć się z tym, czym naprawdę jest nihilizm, jak naprawdę wygląda świat bez Boga i dokąd prowadzi nas hedonizm bez moralnych i religijnych tabu. Nie jest to wizja przyjemna, ale to właśnie ona może otwierać pytania o chrześcijaństwo. Nie, nie prosty powrót do tego, co było, nie powtarzanie tej samej opowieści, ale o odczytywanie Ewangelii w świecie, w którym Boga już nie ma, w którym już On umarł, a jednocześnie w świecie, który jak nigdy wcześniej Go potrzebuje.

Doktor filozofii, pisarz, publicysta RMF FM i felietonista Plusa Minusa i Deonu, autor podkastu "Tak myślę". Prywatnie mąż i ojciec.

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.
Tomasz P. Terlikowski

Siedem spojrzeń na granicę życia i śmierci

Współczesna medycyna coraz skuteczniej przedłuża życie. Czym się kierować przy rozwiązywaniu wynikających stąd dylematów? Jak do tych problemów należy podchodzić od strony etycznej i duchowej? Na co powinna...

Skomentuj artykuł

Ateistyczny apologeta chrześcijaństwa
Wystąpił problem podczas pobierania komentarzy.
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.