Czy ktokolwiek jest gotowy do bierzmowania? Wątpię, ale to nie problem
Prowadzę w tym roku małą grupę bierzmowanych. Spodziewałam się zdystansowanych piętnastolatków, pogonionych przez rodziców do uzyskania kościelnego papierka, dostałam cudowne dzieciaki, otwarte i najwyraźniej wierzące. Bierzmowanie jutro, a ja chodzę z jedną myślą: czy oni naprawdę są do niego przygotowani?
Czy da się przygotować drugiego człowieka na spotkanie z Bogiem? Im dłużej się nad tym zastanawiam, tym bardziej jestem pewna, że nie. Że to niemożliwe. To spotkanie jest tajemnicą; można dać narzędzia, podzielić się doświadczeniem, nauczyć modlitwy, przekazać wiedzę, ale "przygotować" w sposób doskonały się nie da, bo żeby to zrobić, musiałabym znać plany, jakie Duch ma wobec tych dzieciaków. Wiedzieć, czym je zaskoczy, jak da się rozpoznać, w jaki sposób pozwoli im doświadczyć swojej obecności. I czy one Go przyjmą z otwartością, czy będą wolały pozostać na dystans.
Wczoraj, w piątek przed bierzmowaniem, odbyła się celebracja. Msza była długa, kazanie też, poza scholą mało kto śpiewał, obok nastoletnich dzieciaków siedzieli ich rodzice - nie ma chyba lepszych warunków, żeby stworzyć sztywną i pełną dystansu atmosferę. A jednak, patrząc na wzruszenie rodziców, którzy przyszli, by swoim dzieciakom założyć na szyję krzyż i przekazać odpowiedzialność za wiarę, byłam przekonana, że Bóg bardzo łagodnie i delikatnie dotyka ich serc. Coś cicho mówi. Przywołuje jakieś ważne obrazy. Przypomina rzeczy, które teraz powinny być przypomniane, i zachęca do spotkania.
Kościół się wydarza w takich miejscach. Kościół, czyli nie instytucja, a relacja Boga i ludzi. Kościół się wydarza po cichu i tam, gdzie się tego czasem nie spodziewamy. A zwłaszcza tam, gdzie oceniamy, że na pewno nie, że z tego nic nie będzie, że ci ludzie odeszli i zamknęli się w sobie, że są tu tylko z konieczności.
Apostołowie, najbliżsi Jezusa, którzy z Nim przez trzy lata chodzili, jedli, pili i oglądali Jego cuda, mieli taki moment w życiu, że ze strachu zamknęli się w Wieczerniku, zamiast głosić Zmartwychwstanie. Dopiero po tamtym pierwszym bierzmowaniu odkryli w sobie odwagę, by iść i głosić Jezusa. Wcześniej nie dali rady. Uciekli. Piotr się zaparł, reszta się po śmierci Mistrza rozpierzchła, a w jednym miejscu zgromadził ich strach, że za chwilę to oni zostaną wyłapani, osądzeni i straceni.
Duch przyszedł i zmienił wszystko, choć po tych wystraszonych chłopach zamkniętych w domu nikt rozsądny by się zbyt wiele nie spodziewał. Czy byli przygotowani na Zesłanie? Sądząc z wszystkich głupich pytań, które wcześniej zadawali, i z ich strasznie słabych działań w momencie próby - nie byli. Bardzo nie byli. Przynajmniej po ludzku. Jezusowi to nie przeszkadzało, a Duch Święty zrobił swoje i to zaczęte wtedy dzieło ma już dwa tysiące lat, a kolejny następca tamtej Dwunastki jutro wybierzmuje "moje" dzieciaki. Tak samo gotowe i tak samo niegotowe, jak Apostołowie zamknięci w tamtym domu, u początku nowej ery.
Dla tegorocznych bierzmowanych nowa era właśnie się zaczyna, a dokąd ich zaprowadzi Duch - to wie tylko On. I tylko On zna ich prawdziwą gotowość, i tylko On wie, jak teraz chce tych piętnastolatków włączyć w Kościół, wielką wspólnotę ludzi, którzy odkryli, że życie z Bogiem jest dobre, radosne, prowadzi do szczęścia mimo wszystkich trudności, które na pewno nastąpią.
Dlatego właśnie żal mi ludzi, dla których Kościół to nie wspólnota spotykająca się z Bogiem, ale "tylko księża". Takich ludzi, którzy są ochrzczeni, pewnie nawet bierzmowani, ale kompletnie zamknęli się na głos Ducha w swoich sercach i wybierają złość. Rzucają lekko ciężkie oskarżenia, bez cienia dowodów, bez pokrycia, najwyraźniej tylko po to, żeby sobie ulżyć albo komuś dokopać. Pisałam ostatnio o niewiarygodnej fali hejtu, która się przetoczyła przez internet po liście, który opublikował na Facebooku dotknięty niesprawiedliwymi oskarżeniami neoprezbiter tuż po święceniach. Ten hejt pokazał jasno, że jest w społeczeństwie wizja Kościoła jako skompromitowanej instytucji, "czarnej mafii", bandy idiotów wierzących w Boga, którego nie ma, wizja skrupulatnie podtrzymywana przez część mediów.
A mimo to odbywa się bierzmowanie.
Mimo to są w Polsce dzieciaki, dla których wartością jest modlitwa, wiara. To nie znaczy, że ona przychodzi im łatwo i że są w tym doskonałe: to znaczy, że nie opierają się na stereotypach i nie boją się szukać. Nie boją się pytać. Nie boją się do tego bierzmowania iść, choć są w mniejszości, a bycie wierzącym nie jest ani trochę tym, co ułatwia im życie wśród rówieśników.
Żal mi ludzi, dla których Kościół to tylko źli księża, bo omija ich to, co w Kościele jest najlepsze. Można to najlepsze zobaczyć, gdy się odważy do Kościoła zajrzeć własnymi oczami, nie oczami kamery. Odważy - bo do tego trzeba odwagi, trzeba się skonfrontować ze sobą i swoim brudem, czasem dostać porządną lekcję pokory, przyznać, że się myliło, przeprosić za ciężkie słowa pod adresem niewinnych. To wymagające. Mało kto się odważa. Łatwiej żyć w swojej bańce. Trudniej przyjść na bierzmowanie i zobaczyć pełen kościół dzieciaków, które z odwagą przyszły sprawdzić, czy coś tu dla nich naprawdę jest.
Czy są przygotowane? Nie wiem. Zrobiłam wszystko, żeby były, nie robiąc ze spotkań kolejnych lekcji religii, ale siedząc z nimi na pufach, jedząc ciastka i zadając pytania, których nie było w konspektach i których najwyraźniej zbyt często nie słyszą. Czasem odpowiadali. Czasem nie. Na indywidualnych rozmowach z księdzem, odbywanych tuż przed bierzmowaniem, niemal wszyscy uczestnicy wszystkich tegorocznych grup mówili o tym, że te grupy, te spotkania z animatorami to było dla nich coś ważnego. I tak możemy ich przygotować: zaprosić ich na chwilę do swojego życia, opowiedzieć, jak wygląda nasza przyjaźń z Bogiem. Zainspirować, by szukali po swojemu, w tym samym Kościele.
Bo Kościół się wydarza i będzie się wydarzał. Duch nie przestanie wiać, gdzie tylko chce, a ziarna wiary nie przestaną kiełkować w miejscach, w których nikt by się ich nie spodziewał. Ludzkie serca są tajemnicą. W niedzielnym tłumie pozornie znudzonych przydługim kazaniem parafian są ukryci potężni duchowi wojownicy, wielcy mistycy, współcześni uczeni w Piśmie. Są codzienni męczennicy ofiarujący swoje cierpienie, radośni prorocy, głoszący komuś nadzieję w zwykłym smsie. Są mędrcy, nauczyciele Słowa patrzący na świat bardziej bożym, niż ludzkim spojrzeniem. Z boku widać tylko "różańcowe babcie", przysypiających czasem dziadków, znudzoną młodzież, rozproszone matki z rozbieganymi dziećmi i słychać mamroczących pod nosem facetów zza filara i tę panią, która zawsze śpiewa za głośno.
By zobaczyć Kościół, w którym Bóg po prostu spotyka się z człowiekiem na takich warunkach, jakie On sam wymyślił, trzeba popatrzeć trochę głębiej, niż po wierzchu. Trochę porozmawiać, trochę posłuchać, trochę się otworzyć na Ducha. A wtedy On pokaże nam całą resztę.
Skomentuj artykuł