Katecheza, czyli droga przez mękę
W styczniu i lutym tego roku media informowały o przypadkach rękoczynów wobec uczniów ze strony księży katechetów. W takich sytuacjach polaryzacja opinii jest zwykle bardzo mocna: albo ostry atak na konkretnych księży, wsparty generalizacjami dotyczącymi kleru, albo - co rzadsze - obrona kapłanów za wszelką ceną. Media katolickie z kolei unikają takich tematów, bo są one mocno kłopotliwe.
Do jednego z takich przypadków doszło w szkole podstawowej w Czarnej Dąbrówce (Pomorze), gdzie ksiądz uderzył dziesięcioletnią uczennicę książką. Nie był to pierwszy przypadek stosowania przemocy fizycznej przez tego duchownego wobec dzieci. Z kolei w Kluczborku dyrekcja tamtejszego Zespołu Szkół Ogólnokształcących zwolniła księdza katechetę, który siłą usunął uczennicę z klasy. Kazał jej wyjść, a gdy nie dostosowała się do polecenia, miał wyszarpnąć ją z ławki, wypchnąć za drzwi i wyrzucić za nią plecak. W obu przypadkach o incydentach poinformowali władze szkół rodzice. Wikary z Kluczborka przyznaje, że nie radził sobie z klasą.
Mamy tu do czynienia z dwiema różniącymi się od siebie sytuacjami. W pierwszej, jak się wydaje, ksiądz traktował przemoc fizyczną jako naturalny i zgodny z własnym skłonnościami sposób subordynowania dzieci. Stara to tradycja w szkole.
Pamiętam ją jeszcze z czasów własnej podstawówki, z lat 80., tyle że w wykonaniu nielicznych nauczycieli starszej daty. Z tym, że były to oczywiście sytuacje incydentalne. I nie sprowadzały się do bicia małych dzieci w głowę, czy szarpania nauczyciela z nastoletnim uczniem (niewyobrażalne!), ale uderzeń wymierzanych linijką w dłoń. Dziś, jak sądzę, rodzice szybko wymusiliby zwolnienie ze szkoły nauczycieli traktujących ich pociechy "linijką po łapach", ale to były zupełnie inne czasy.
Natomiast z czasów katechezy w latach własnego dzieciństwa, która odbywała się jeszcze poza szkołą, nie pamiętam ani jednego przykładu przemocy ze strony księży wobec dzieci. Pamiętam surową atmosferę salki parafialnej, posłuch, jaki budził ksiądz proboszcz, karcące słowa wobec dzieci, które miały problemy z opanowaniem na pamięć kolejnych części z książeczek do katechezy. Ale przy tym salka katechetyczna, właśnie przez swoją odrębność od szkolnych murów, bliskość kościoła, pewną osobność do dziś kojarzy mi się z wyjątkowością tamtej katechezy. Dopiero gdy byłem w szóstej lub siódmej klasie lekcje religii katolickiej zagościły w szkole.
Wróćmy do przemocy w dzisiejszych szkołach. Obecnie przede wszystkim dotyczy ona relacji między uczniami, co potwierdzają przejmujące analizy socjologów. A ta idąca z góry, od nauczycieli? Nie jest już wyrazem ich władzy, ale skrajnej desperacji i ich słabości wobec uczniów. Sądzę, że w przypadku kluczborskim z tym właśnie mieliśmy do czynienia. I zdaje się, że katecheci, w tym księża, są chyba najsłabszą podgrupą nauczycielską w szkole.
Przede wszystkim dlatego - nazywając rzecz po imieniu - że prestiż wykonywanej przez nich pracy katechetycznej stoi bardzo nisko w szkolnym rankingu. Myślę, ze bardzo wielu katolickich rodziców i samych księży świetnie zdaje sobie z tego sprawę. W świeckich szkołach (bo sytuacja szkół katolickich jest z oczywistych względów inna) katecheza stoi w hierarchii chyba najniżej jako przedmiot lekcyjny. Uczniowie dobrze o tym wiedzą i w różnoraki sposób to wykorzystują. W dodatku, im mniej dyscyplinowana młodzież (a dyscyplinować młodzieży dziś często nie wypada, zarówno w szkole, jak w domu), tym chętniej wykorzystuje fakt, że katecheci, świeccy czy duchowni, są we współczesnej szkole trochę jak kwiatek do kożucha. I nie dotyczy to tylko tzw. "złych szkół", bo im inteligentniejsza młodzież, tym sprawniejsza potrafi być w perfidnych metodach dokuczania nauczycielom, których uważa za najsłabszych.
Z drugiej jednak strony, dość silny pierwiastek społeczno-religijny (nie utożsamiałbym go na ogół ze świadomie przeżywanym doświadczeniem chrześcijańskim) powoduje, że część rodziców posyła swoje dzieci na religię "bo tak wypada". Choćby po to, żeby otrzymały "papier do bierzmowania", niezbędny dla późniejszego ślubu kościelnego. A ślub kościelny, jak także wiadomo, cieszy się społecznie wciąż większą estymą i jest w znacznie większym stopniu celebrowany jako rodzinna/społeczna uroczystość. Zatem dorastająca młodzież, często praktycznie niewierząca, czeka do bierzmowania, ustawia się z karteczkami do konfesjonału, które podstawia do podbicia/podpisania i czeka, aż "obowiązek religijny" zakończy się wraz z klasą maturalną. Przy okazji często odbijając sobie na katechetkach i katechetkach społeczną hipokryzję. Także w sposób, którzy powoduje, że słabsi psychicznie, mniej predysponowani i w zasadzie systemowo pozbawieni odpowiedniej wiedzy pedagogicznej katecheci po prostu sobie nie radzą. Pół biedy, jeśli uda się z uczniami osiągnąć jakiś konsensus, nawet za cenę przymykania oko na fakt, że uczniowie na lekcji religii odrabiają zadania domowe z innych przedmiotów. Gorzej, jeśli idzie na noże. Wtedy ksiądz katecheta, siostra katechetka czy świeccy katecheci po prostu idą na krzyż. Albo dopuszczają się rękoczynów.
W dzisiejszych czasach, co dobrze widać właśnie na szkolnym podwórku, ślepo zapatrzeni w swoje dzieci rodzice rzadko chcąc przyznać, że to ich pociechy mogą być rzeczywistymi agresorami. A młodzież, gdy już dojdzie do najgorszego, może się szybko ukryć za plecami rodziców i bezpiecznym azylem swojej nastoletniości. W przekazach medialnych dotyczących aktów fizycznej przemocy ze strony duchownych wobec uczniów mało jest o tym, jak funkcjonują klasy jako środowiska, jakie panują obyczaje na szkolnych korytarzach i w grupach rówieśniczych przepełnionych polskich szkół. Nie, nie mówię o sytuacji, gdy ksiądz ma skłonności do agresji, ale o takiej, gdy zdesperowany właściwie nie ma się do kogo zwrócić się o pomoc: ani do szkoły, ani do rodziców, ani do innych kapłanów i swoich przełożonych.
Skomentuj artykuł