Boję się świętych, którzy nie grzeszą. Nie mówią prawdy
Sam byłem w takiej sytuacji, klęczałem i mówiłem: „Boże, jesteś taki zarąbisty, to życie jest tak wspaniałe, że ja z Tobą już nie będę grzeszył”. Byłem zachwycony sobą - opowiada Bogdan "Kryzys" Krzak.
Marcin Jakimowicz: Trafiłeś do wspólnoty charyzmatycznej. Jako neofita zachwyciłeś się tymi darami? Zobaczyłeś „Boga w akcji”? Widziałeś Jego spektakularne działanie?
Bogdan "Kryzys" Krzak: Moi bracia ze wspólnoty „Miasto na Górze” byli w różnych sytuacjach, opowiadali mi, że po niektórych modlitwach ktoś wstawał z wózka. Oni to widzieli, ja nie. Mnie od początku zachwyciły we wspólnocie pokój i relacja. To było coś spektakularnego. Niesamowite dla mnie było też to, że ludzie mimo trudów czy nieporozumień w tej wspólnocie trwali. Kiedyś myślałem, że każdy chrześcijanin jest abstynentem, bo w czasie, gdy przyszedłem do wspólnoty, 90% członków było niepijących. To był dla mnie największy charyzmat, którego nie rozumiałem, i to mnie zachwycało.
Widziałeś, jak Duch Święty dotykał ludzi w czasie Seminarium Odnowy Wiary? Albo padały słowa proroctw, obietnic, które do dzisiaj pamiętasz, które ratowały ci życie?
Miałem doświadczenie działania Ducha Świętego na ulicy, w ludziach, których nie tyle dotykało moje świadectwo, ile słowo Boże. Do dziś pamiętam słowa oddania życia Jezusowi, które wypowiedziałem. To było moje najmocniejsze doświadczenie życia. Jest też napisane, że jeśli ja się nawrócę, to nawróci się cały mój dom (por. Dz 16, 31). Osobiście nie doświadczyłem charyzmatów, jak choćby modlitwy językami, ale jednocześnie byłem zachwycony mężczyznami śpiewającymi w kościele, bo męskie głosy podobały mi się jeszcze ze stadionu.
Twa neoficka ewangelizacja była prosta jak schemat linii warszawskiego metra: „katolicyzm albo śmierć”, „nawróć się albo giń”. (śmiech) A potem? Gdy doświadczyłeś kryzysu, rozgoryczenia, zwątpienia?
Ja przeżywałem swoje trudne chwile we wspólnocie, w Kościele, w Bogu, w czasie poważnego kryzysu małżeńskiego ze swoją żoną. Byłem blisko Boga, głosiłem, świadczyłem we wspólnocie tak, jak było to potrzebne. Pomagałem, gdzie się dało. Jeśli brakowało animatorów, to byłem animatorem. Dobrze, że nie powiedzieli mi, żebym grał na gitarze, bo tego akurat nie potrafiłem. Wydaje mi się, że to się wzięło z tego, że kiedy doświadczaliśmy w domu dużej biedy i słyszałem, że muszę znaleźć dodatkową pracę, to jej szukałem. W tamtym czasie sporo słyszałem o tym, co mam robić. Wiesz… rada jest najtańsza. Potem bardzo często opierałem się na tym, co mówili mi ludzie. Wszędzie chodziłem, wszystko robiłem. Żona mówiła mi, że nie ma mnie w domu, a ja jej odpowiadałem, że trzeba budować królestwo niebieskie, samemu zapominając przy tym o rodzinie. Pogubiłem się i nie wsłuchiwałem się w Boga ani w siebie. Kiedy przyszedł czas tego kryzysu małżeńskiego, znowu zacząłem myśleć o tym, że zawiodłem się na Bogu, zwątpiłem, czy On naprawdę jest, bo przecież nie tak to miało wyglądać, przecież nie tak to sobie wyobrażałem. Automatycznie pojawiło się we mnie myślenie, że będziemy musieli się rozwieść. To koniec. W tamtym czasie to dzieci wyciągały nas na spotkania. Pamiętam słowa córki: „Odwieź mnie, tato, na spotkanie wspólnoty”. Ja mówię: „Teraz? Nie!”. Usłyszałem od niej: „Jak nas tam pierwszy raz zaprowadziłeś, to nas tam teraz zawieź, bo to nasza wspólnota”. Więc wsiadłem do auta i ich zawiozłem, a jak już tam byłem, to zostałem.
Byłeś kiedyś zgorszony Kościołem?
Swoje przeżyłem i trudne słowa usłyszałem. Z tym, że ja nie gorszę się, widząc słabość innych. Bardziej wkurzał mnie brak reakcji Kościoła na różne rzeczy, ale nie rozpamiętuję tego, nie rozdrabniam tematu. Dlaczego? Dlatego, że Kościół mnie zachwycił. Kiedyś stanąłem przed wyborem, czy zostać w Kościele katolickim, czy iść do zielonoświątkowców. Zostałem, bo ktoś mi opowiedział o dwóch świętych – Piotrze i Pawle, na których jest zbudowany Kościół. Usłyszałem: „Popatrz na ich życie”. Jeden zdrajca, drugi morderca. Pomyślałem, że już lepiej być nie może. (śmiech) Wtedy postanowiłem zostać, bo zobaczyłem, że ten Kościół przyjmuje takich jak ja, takich jak oni. Z wszystkimi rozterkami i błędami. Pewnie, że słyszę – nawet o znajomych – księżach, o ich dzieciach czy rodzinach, jakichś różnych sytuacjach i mi się to nie podoba, ale nie skupiam się na tym, nie chcę tego robić. Jeśli znalazłbym się w sytuacji, w której musiałbym reagować, pewnie bym reagował, decydował. Chwała Bogu, że tak nie jest, więc nie chcę się na tym skupiać w Kościele. Bardziej przerażają mnie ludzie, którzy gaszą lub osądzają innych. Przekreślili mnie przez moje postępowanie.
Kiedyś stanąłem przed wyborem, czy zostać w Kościele katolickim, czy iść do zielonoświątkowców. Zostałem, bo ktoś mi opowiedział o dwóch świętych – Piotrze i Pawle, na których jest zbudowany Kościół. Usłyszałem: „Popatrz na ich życie”. Jeden zdrajca, drugi morderca. Pomyślałem, że już lepiej być nie może.
Znając ciebie, wywalałeś wszystkim prawdę w cztery oczy. Bolało. Bracia ze wspólnoty byli przyzwyczajeni do tak szczerych rozmów?
Na początku mojej przemiany bardzo wszedłem w postawę „Alleluja i do przodu”. Może nawet za bardzo. Wszystkich kochałem, nie mówiłem raniących słów, bo uważałem, że taka jest miłość Chrystusa. Trochę się w tym pogubiłem, bo zapomniałem o prawdach. Dziś jest inaczej. Nadal nie chcę nikogo krzywdzić i ranić, ale chcę mówić prawdę – nawet jeśli niełatwą – bo tak jest uczciwie. Pan Jezus też mówił wprost.
Po nawróceniu Zły upominał się o ciebie? Wchodziłeś znów w klimaty z piekła rodem? Jak wychodziłeś z tych opresji?
Bywały takie momenty, kiedy się bałem i miałem nawroty zła, i chociaż nie spędzam wiele czasu na modlitwie różańcowej, to lubię różaniec. Nie noszę go jako rodzaju amuletu, ale odczuwam dzięki niemu bliskość Boga.
Włączała ci się agresja?
Mocna agresja i chęć robienia krzywdy ludziom.
Da się nad tym pracować? Znasz ludzi, którzy przeszli terapię i stali się łagodni jak baranki?
Pracując jako terapeuta, wiem, że to zależy od tego, na ile otwartości się zdecydujesz. Sam wielokrotnie przechodziłem terapię w grupach dzielenia, opowiadając o sobie, mówiąc o swojej grzeszności. Najgorszą rzeczą jest zamiatanie problemu pod dywan i udawanie, że nic się nie stało. Uważam tak dlatego, że sam mam takie doświadczenie. Zdarzyły się rzeczy w moim życiu, które chciałem przykryć, a jak je przykrywałem, to one we mnie buzowały jeszcze bardziej.
Wielu ludziom wspólnoty chrześcijańskie kojarzą się z tym, że wszyscy poklepują się familiarnie po plecach i nikt nie mówi prawdy w cztery oczy. Nikt tak naprawdę nie chce się przyznać do swojej słabości. A przecież dopiero w chwili, gdy odkryjesz, że ktoś jest słaby, mówisz: „Wow, on jest taki sam jak ja!”. Bliźni to ten, kto jest nam bliski przez blizny, a nie, że ktoś kto zgrywa supermena.
Mam to samo doświadczenie. Powiedziałem kiedyś mojej żonie, że boję się ludzi świętych, którzy nie grzeszą. Dlatego, że nie mówią prawdy i przedstawiają się tak, jakby szli cały czas do przodu. Sam byłem w takiej sytuacji, klęczałem i mówiłem: „Boże, jesteś taki zarąbisty, to życie jest tak wspaniałe, że ja z Tobą już nie będę grzeszył”.
Kiedy zaryłeś twarzą w glebę?
Rok później. Zaliczyłem wtedy twarde lądowanie. Jest taki utwór Hansa z 52 Dębiec "Przychodzi przed upadkiem", który mówi, że pycha przychodzi przed upadkiem i to jest bardzo biblijne. Pamiętam taką modlitwę – pamiętam ją jak dziś – klęczałem w pokoju dziecięcym i byłem zachwycony modlitwą. To była pyszna modlitwa.
A może zachwycony sobą?
Tak! Dokładnie o to chodzi. Ja byłem zachwycony sobą, pewny tego, że już nigdy tak nie zgrzeszę. Za rok po prostu się posypało i dopadło mnie to, o czym mówiłem rok wcześniej.
To chyba jest najtrudniejsze? Często neofici, którzy żyją rok, dwa z Panem Bogiem na pełnym „haju” nagle zaliczają bolesny upadek. Jest on jeszcze bardziej upokarzający niż ten, który przeżyli przed nawróceniem.
Ten drugi upadek boli o wiele bardziej. Mój trwał trzy lata. To był czas, w którym uczyłem się wiary, rozważałem wszystko. Miałem doświadczenie dzieciństwa, nastoletniego życia, małżeństwa i to wszystko bez Boga. Potem poznałem życie z Nim, życie we wspólnocie, w Kościele, w akceptacji, miłości i miłosierdziu. Kiedy to się posypało, nie wiedziałem, co mam zrobić. To były bardzo trudne trzy lata, pełne trudnego myślenia czy pogubienia w różnych momentach, nawet zachwycenia grzechem. Pamiętam, jak poszedłem do spowiedzi do znajomego księdza. Po tym, jak wyznałem wszystkie grzechy, zapytał mnie, czy żałuję, a ja na to, że nie. „Jak to?” – zapytał. „Chcę być uczciwy, po to przyszedłem do spowiedzi”. Odpowiedział mi: „No to nie dostaniesz rozgrzeszenia”. Prawie się tam popłakałem, ale ze złości. Zapytałem tego księdza, co mam zrobić, żeby dostać rozgrzeszenie. Powiedział mi: „Wzbudź w sobie żal za grzechy”. „Jak mam go wzbudzić?” – zapytałem. I on mi wtedy powiedział piękną rzecz: „Bogdan, popatrz na swoje życie przed i po. Spójrz na to, w którym miejscu jesteś. Czy czegoś żałujesz?”. Wyszedłem. Pierwsze, o czym pomyślałem, to: „W dupie to mam. Nie to nie”.
Najgorszą rzeczą jest zamiatanie problemu pod dywan i udawanie, że nic się nie stało.
Rozgrzeszenia nie dostałeś?
Nie.
„Łaski bez” – dosłownie.
Bardzo dosłownie. (śmiech) Łaski bez. Ale jak przechodziłem przez ulicę, to się cztery razy obejrzałem, a nie dwa – w razie czego, żeby nic we mnie nie wjechało. (śmiech) Umarłbym niepojednany. Nad tym właśnie zatrzymałem się wieczorem: „Skoro mam to w dupie, to czego się boję?”. Wtedy poprosiłem Boga o pomoc we wzbudzeniu we mnie żalu. Zajęło mi to dwa tygodnie, aż w końcu wróciłem do tamtego księdza i powiedziałem: „Żałuję”. Zapytał mnie: „Czego, Bogdan, żałujesz?”. Ja mówię: „Wszystkiego, co sprawiło, że jestem w tym miejscu”.
Byłeś zły na Pana Boga, że cię oszukał?
Tak, dlatego, że ja żyłem w poczuciu grzechu pokoleniowego. Moi rodzice się rozwiedli, w domu był alkohol. Myślałem, że ja mam ten sam grzech. W Starym Testamencie jest mowa właśnie o grzechu pokoleniowym, ale już w Nowym Testamencie napisano, że Jezus to wszystko zmienia.
Nie można mówić, że ojcowie jedli winogrona, a dzieciom ścierpły zęby…
Dokładnie. Chodziłem do kościoła, siadałem tam i modliłem się, chociaż nie mogłem przyjmować Komunii Świętej, będąc w tym całym syfie swojego grzechu i tego, że on mi się podobał. Przychodziłem na studenckie Msze Święte do katedry. Kościół był przyciemniony, a ja siadałem z tyłu, żeby mnie nikt nie widział. Żadnych znajomych. Mówiłem do Boga: „Chcę tak siedzieć, żebyś w razie czego, gdybyś nie miał ochoty, nie musiał tu przychodzić. Ale ja chcę tu być”. On przychodził zawsze. Podczas tych Mszy dużo przeżywałem, a najbardziej to, że nie idę do Komunii Świętej. Rok tak miałem. Cały rok.
Pamiętasz chwilę, gdy po roku poszedłeś do Komunii po raz pierwszy?
Pamiętam. To było w Ustroniu, podczas rekolekcji naszej wspólnoty. Pojechałem tam z synem, choć z żoną nie wierzyliśmy, że uda się cokolwiek zmienić. Wyjeżdżając, powiedziałem, że na pewno nic z tego nie wyjdzie i nie będziemy razem.
Rekolekcje z rozmachem: wynajmujecie zawsze kilka wielkich ośrodków wypoczynkowych…
Jako wspólnota wynajmujemy kilkanaście domów oraz domy wczasowe. Ja miałem pokój dwuosobowy z synem. To był duży trud, bo czułem się we wspólnocie potępiony, oskarżony, odrzucony. (…) To były najbardziej samotne rekolekcje, jakie przeżyłem – w tłumie ludzi, którzy wznoszą ręce. Niewiele modliłem się na głos, nie miałem charyzmatycznych uniesień. Stałem twardo przy swoim, przeżywałem swoje trudności.
Wróciłeś po siedmiu dniach. Dlaczego zaczęliście wszystko od nowa?
Wydaje mi się, że przez strach o to życie położone na szali, przez kalkulację plusów i minusów. Pamiętam, że jak w naszym małżeństwie zaczynały się trudności, to poszliśmy podczas innych rekolekcji do ojca Joachima Badeniego. Mówiliśmy: „To mistyk, on nam pomoże”. Już wtedy widzieliśmy, że coś się dzieje, a Badeniego znaliśmy wcześniej, był u nas w domu, bardzo go lubiliśmy. Więc jak poszliśmy do niego, chciałem mu opowiedzieć o wszystkich trudnościach; a on nas chwycił za ręce i mówi: „Ciii”. Zaczął się modlić, trwało to chyba piętnaście minut.
Wiele osób mi o opowiadało: przychodzili do Badeniego po radę, a on mówił: „Teraz się razem modlimy”, chwy‑ tał ich za ręce i modlił się z nimi. Na początku byli zdumieni, bo oczekiwali jakiejś konkretnej wskazówki, a on poświęcał im kwadrans…
Dokładnie. Po modlitwie powiedział nam tylko: „To idźcie, dzieci, wszystko będzie dobrze”. Pomyślałem wtedy, że skoro on tak mówi, to na pewno będzie dobrze. Nie było. Potem mówiłem, że świetny mistyk, ale coś mu nie wyszło. Pomylił się. To wszystko wróciło do mnie podczas tych tygodniowych rekolekcji. To moje wcześniejsze życie i myślenie o tym, co się wydarzy, jeśli nie uwierzę słowu. Wtedy zerwałem ze swoim życiem w ciemnościach.
* * *
Fragmenty książki "Siema, Kryzys!" Marcina Jakimowicza i Bogdana "Kryzysa" Krzaka (Wydawnictwo Esprit)
Skomentuj artykuł