W czasie mszy w Niedzielę Palmową śmiałem się sam do siebie. Nie, nikt się nie przejęzyczył ani głupio nie zachował. Po prostu padają w niej takie słowa, że ile razy je słyszę, tyle razy mam poczucie, że chyba źle trafiłem i nie pasuję do tego miejsca.
Problemu nie mam z miejscem, ale z sobą samym. Jeszcze przed błogosławieństwem palm usłyszałem: "drodzy bracia i siostry, przez 40 dni przygotowywaliśmy nasze serca przez modlitwę, pokutę i uczynki chrześcijańskiej miłości". Zatyka mnie w takich sytuacjach, bo zwykle mam świadomość, że ani jednego z wymienionych nie zrobiłem dobrze lub, co gorsza, nie zrobiłem wcale. Mimo że w Środę Popielcową skrzętnie wynotowałem listę rzeczy, które w Poście chcę robić. Miało być dobrze, wyszło jak zwykle. Schemat noworocznych postanowień zrealizowałem w pełni.
Na szczęście moje odgórne znajomości zrobiły swoje i w tym roku poszedłem po rozum do głowy, że jednak nie o to tutaj chodzi. Olśnienie przyszło w czasie czytania biskupa Rysia (z relacji znajomych wiem, że nie jestem tutaj wyjątkiem) i jego Skandalu miłosierdzia. Chodzi o ten fragment: "Taką miłością miłosierną zrodzoną z wewnętrznego zobowiązania Boga jesteśmy przywracani do życia - o tym mówi przypowieść o miłosiernym Samarytaninie. Każdy z nas przez krzyż Chrystusa zawarł z Nim przymierze. Bóg jest wierny swojemu słowu i zawsze pozostaje dla nas dobry, bo nie może zaprzeć się samego siebie. Mimo naszych najcięższych zdrad. Nowy Testament mówi o tym wprost «Jeśli jesteśmy niewierni, On pozostaje wierny, gdyż nie może wyprzeć się samego siebie» (2 Tm 2, 11-13). To nie nasza wierność zmusza Boga do dobroci wobec nas, ale wewnętrzna wierność Boga".
To jest bardzo rewolucyjne podejście. Jesteśmy niewierni. Jesteśmy zdrajcami. Wszyscy, bez wyjątku. Bluźniercami, cudzołożnikami, kłamcami, zabójcami. Jeśli Bóg pochyla się nad nami tak jak Samarytanin pochylił się nad leżącym obok drogi poranionym Żydem, to znaczy, że wróg pochylił się nad wrogiem. Biskup Ryś pisze bardzo wyraźnie, że nie jesteśmy przyjaciółmi Boga, jesteśmy Jego wrogami i dzieli nas granica trudna do przezwyciężenia.
Więc możesz się starać mnożyć pobożne uczynki, planować dokładnie, co zrobisz w Wielkim Poście, wmawiać sobie farmazony, że po tej ostatniej spowiedzi będziesz już czysty i nie popełnisz żadnego grzechu. Możesz codziennie dziękować Bogu, że nie jesteś taki jak inni, że nie grzeszysz nieczystością albo nigdy niczego nie ukradłeś. Mówić, że nawróciłeś się, że odtąd już będzie inaczej albo sądzić, że kiedyś będzie taki moment, że zaczniesz wszystko od nowa i będzie lepiej. Możesz, tylko po co?
Granica, która istnieje między nami a Bogiem, nie jest z ludzkiego punktu widzenia możliwa do przejścia. Ale to nic. To On robi pierwszy krok. Tam, gdzie my wciąż wybieramy zło, On jest wierny i nie zmienia swojego podejścia. A to znaczy, że wszystkie nasze próby doskonalenia siebie (a takim są wielkopostne postanowienia) nie są wiele warte, jeżeli nie zdamy sobie sprawy, że nie jesteśmy dobrzy i że nieustannie potrzebujemy miłosierdzia Boga.
Zrób w tym tygodniu eksperyment i pomyśl, że naprawdę nie musisz udowadniać sobie ani innym, że jesteś doskonały. Że jakkolwiek będziesz się starał, to niewiele to da. Zamiast tego przypomnij sobie te wszystkie chwile, kiedy było kiepsko, i idź do spowiedzi. Nie przyszedł powoływać sprawiedliwych, ale grzeszników. Pamiętasz?
Michał Lewandowski - redaktor DEON.pl, publicysta, teolog. Prowadzi autorskiego bloga "teolog na manowcach".
Skomentuj artykuł