Grzegorz Kleszcz o sporcie, ojcostwie i wierze: tam, gdzie kończą się nasze możliwości, Boże działanie dopiero się zaczyna

Grzegorz Kleszcz w Lahti. Fot. Z prywatnego archiwum Grzegorza Kleszcza.

"Swoją najcięższą w życiu walkę stoczyłem już po zakończeniu przygody ze sportem. Zawsze chciałem być odważny i silny, mieć autorytet. Dziś wiem, że największą siłą jest siła duchowa - Boża mądrość. Czuję się silniejszy niż wtedy, gdy byłem młody i wytrenowany. Kiedyś żyłem w strachu i napięciu, nie mogłem spać - dziś spokojnie zasypiam i mam narzędzia, by radzić sobie z burzami życia" - mówi Grzegorz Kleszcz. Trzykrotny olimpijczyk w podnoszeniu ciężarów, brązowy medalista mistrzostw Europy i akademicki mistrz świata w wywiadzie z Piotrem Kosiarskim opowiada o sporcie, nawróceniu i najciężej życiowej walce, którą stoczył już po zejściu z podestów.

Oto jedenasty materiał publikowany w ramach mojego autorskiego cyklu poświęconego nadziei. W Roku Jubileuszowym postanowiłem oddać głos "Pielgrzymom nadziei" - ludziom, którzy nie tylko żyją nadzieją, ale również pokazują, skąd ją czerpią i jak pielęgnują.

"W moim pokoleniu (…) ojcowie byli przetrąceni przez komunizm. Mój tato był bity, przeszukiwany, brał udział w strajku w 1970 roku podczas masakry na wybrzeżu. Dziadek po II wojnie światowej popadł w alkoholizm. To były ogromne traumy międzypokoleniowe, których doświadczyłem w sposób bardzo mroczny. Co prawda w mojej rodzinie nie było problemu alkoholowego - był za to w rodzinach moich kolegów i widziałem, co z człowiekiem może zrobić alkohol - ale bardzo brakowało mi taty, który mówi "kocham", który przytula. I później to bardzo we mnie pokutowało. Szukałem przyjaźni i autorytetów, których wokół mnie nie było" - mówi polski sztangista. Przeczytaj całą rozmowę:

Piotr Kosiarski: Twoja biografia to znacznie więcej niż opowieść o odnoszącym sukcesy sztangiście, bo najtrudniejsza walka, jaką stoczyłeś, nie wydarzyła się wcale na sportowym pomoście.

Grzegorz Kleszcz: To prawda. Swoją najcięższą w życiu walkę stoczyłem już po zakończeniu przygody ze sportem. To, co działo się między 2009 a 2012 rokiem, było dla mnie tak potworne i okropne, że nie miałem już sił i nie widziałem w swoim życiu celu. Może była we mnie jakaś nadzieja, ale tak głęboko ukryta, że trudno ją było odnaleźć. Była za to walka, która rozgrywała się każdego dnia - walka, którą przegrywałem. Nie widziałem, w którą stronę iść ani co będzie dalej.

Fot. Z prywatnego archiwum Grzegorza Kleszcza.

DEON.PL POLECA


Zacznijmy od początku. W 1996 roku miałeś 19 lat i zdobyłeś tytuł mistrza świata juniorów w podnoszeniu ciężarów. Niezły początek sportowej kariery sztangisty.

- Rzeczywiście, zdobycie tego tytułu wywołało euforię w mediach. W 1995 roku, na pomoście Torwaru, schodząc po trzecim podejściu po podrzucie podczas mistrzostw świata juniorów, powiedziałem w złości, że za rok będę mistrzem świata. I rzeczywiście, w 1996 roku spełniłem to marzenie. Niestety później popełniłem głupi błąd, który miał fatalne następstwa - wykryto u mnie ślady środka dopingującego.

Co wydarzyło się później?

- Jako młody zawodnik miałem tyle talentu i umiejętności, że nie potrzebowałem żadnych wspomagaczy. Byłem wręcz stworzony do podnoszenia ciężarów. Ale doping wprowadził mnie w ciemność - poczułem się jak martwy. Odebrano mi wszystko, a karierę musiałem budować od nowa. Natomiast, tak jak już wspomniałem, to wcale nie był najcięższy okres w moim życiu.

DEON.PL POLECA


Dlaczego?

- Bo wciąż miałem przed sobą perspektywę. W Polsce byłem zawieszony tylko na rok, a na świecie - na dwa lata. Młodemu chłopakowi ten czas szybko minął, natomiast był to czas stracony. Gdybym wtedy miał świadomość tego, ile straciłem, mógłbym się nie podnieść.

Możesz to rozwinąć?

- Był ciągle 1996 rok. Za chwilę miały się rozpocząć Igrzyska Olimpijskie w Atlancie. Jako mistrz świata i zawodnik szybujący na fali sukcesu spokojnie przeforsowałbym swój wyjazd na igrzyska i byłby to kolejny skok o jakieś dziesięć pięter wyżej. Nawet gdybym nie zdobył wtedy medalu, płynąłbym na fali sukcesu - w Sydney byłbym już zupełnie innym zawodnikiem. Ale ponieważ byłem sportowcem po dyskwalifikacji, mój tytuł się rozmazał i nie mogłem stawiać swoich warunków. Zamiast tego musiałem robić to, czego oczekiwali ode mnie trenerzy i działacze.

Czego oczekiwali?

- Trenowaliśmy, nie mając żadnego wypoczynku, a dziś powszechnie wiadomo, że narzędziem budowania formy jest regeneracja. Innymi słowy, tak samo jak umiejętnie należy prowadzić plan treningowy, tak umiejętnie należy odpoczywać. Myśmy tego w ogóle nie mieli! Stąd brały się bunty w kadrze, których byłem prowodyrem. Podsumowując: gdyby nie moja wpadka na dopingu, miałbym zupełnie inną perspektywę. Ale niestety moja pozycja się zachwiała.

Granica między mistrzostwem a kontuzją jest bardzo krucha. Możesz opowiedzieć więcej o metodach, jakimi posługiwali się trenerzy?

- Wszedłem z powrotem do kadry olimpijskiej w 1998 roku - dwa lata przed igrzyskami w Sydney. Trenerem kadry został były towarzysz z PZPR, Ryszard Szewczyk, który wielokrotnie był oskarżany o zmuszanie zawodników do brania dopingu. Później został odwołany karnie po wpadce trzech zawodników. Dobrze znałem tego człowieka, będąc w klubie Budowlani Opole; byłem wtedy, można powiedzieć, jego podwładnym. Nie był to jednak jedyny przypadek - takich trenerów było kilku i to w różnych dyscyplinach sportowych.

Czym było tak zwane "katowanie"?

- W latach dziewięćdziesiątych panowało absurdalne przekonanie, że jeśli zawodnik będzie tak "skatowany", że nie będzie mógł się podnieść, to kiedy pojedzie na zawody, będzie przenosił góry. Szkoda, że wtedy nie robiłem zdjęć odręcznie pisanych planów naszych siedmiotygodniowych obozów treningowych. W ich trzecim tygodniu organizm był już tak zmęczony, że nie miał szans normalnie funkcjonować. Na własne oczy widziałem, jak rwały się mięśnie, a barki i łokcie wypadały ze stawów. To było coś potwornego! Pamiętam, jak jednemu zawodnikowi podczas rwania łokieć wypadł ze stawu, odbił się od pleców i zawisł na ramieniu. Dwóch zawodników po nim spaliło przez to podejścia.

Warto zauważyć, że podnoszenie ciężarów jest jak matematyka. Kiedy zawodnik jest odpowiednio przygotowany, podnosi ciężary bardzo precyzyjnie. Mogą oczywiście zdarzać się kontuzje, ale nie takie urazy!

Nic dziwnego, że organizowałeś bunty.

- Najpierw w 1998 roku, gdy cała kadra wyjechała ze zgrupowania, a potem w roku 2004, kiedy mieliśmy już sponsora i prawnika. Żaden bunt nic jednak nie dał. Co więcej, było to dla nas bardzo bolesne doświadczenie - straszono nas zwolnieniami, a nawet nakręcono program telewizyjny, który miał nas zdyskredytować. Dopiero po 2004 roku, dzięki dwóm zawodnikom - Marcinowi Dołędze i Mariuszowi Rutkowskiemu - procedery trenerów ujrzały światło dzienne, a sprawa nakłaniania zawodników do dopingu wyszła na jaw. Szewczyk został zdymisjonowany.

W moim przypadku cztery lata treningów pod jego kierunkiem tak bardzo zniszczyły mój organizm, formę i talent, że na zawodach osiągałem zaledwie około 90 procent tego, co mógłbym normalnie zaprezentować.

Wiesz to między innymi dzięki treningowi z Hwangiem Hiu, który stosował zupełnie inne podejście. Trafiłeś do niego w 2007 roku, gdy miałeś 30 lat…

- …i najlepszy czas za sobą. Nawet gdybym nie był tak wyniszczony, to 30 lat w przypadku sztangisty jest już zaawansowanym wiekiem. Bardzo dobrze pamiętam, jak szybka regeneracja zachodziła w wieku 23 lat, a jaka była dziesięć lat później… Owszem, miałem większe doświadczenie i lepsze wytrenowanie, ale wspomniana regeneracja w wieku 20 a 30 lat to przepaść.

Z trenerem Hwangiem Hiu zacząłem trenować, kiedy Zygmunt Smalcerz, ówczesny trener kadry, chciał mnie z niej usunąć. Trenowałem wtedy tzw. "treningiem wielbłąda", czyli długotrwałymi ćwiczeniami na poziomie 80-90 procent maksymalnego obciążenia. Smarcerz był zawodnikiem niskiej kategorii wagowej, więc nie zdawał sobie sprawy, jak bardzo trening wielbłąda był dla mnie męczący. Zawodnicy z mojej kategorii wagowej muszą trenować "treningiem słonia", czyli podnosić bardzo duże ciężary w różny sposób i odpowiednio odpoczywać. Wtedy wymagane było 200 kg w rwaniu i 250 kg w podrzucie. Ja zbliżałem się do tych wyników, ale już trenując z Hwangiem Hiu.

Było więc za późno. Podczas gdy u trenera Smalcerza zaczynałem dźwigać 175 kg w rwaniu i 215 w podrzucie, po treningu prowadzonym przez Hwanga Hiu zacząłem regularnie wyrywać 190 kg i podrzucać 235, potem 240 - dwukrotnie w ciągu ośmiu dni. Pokazało to, jakie mam możliwości…

Co jeszcze zrobił nowy trener?

- Po okresach treningowych przeprowadzał badania - ile potrzebuję czasu na odpoczynek i regenerację. Huang był pierwszym trenerem, który zrobił takie badania! Bardzo brakowało tego wśród Polaków i, o ile wiem, nadal brakuje.

Jak się czujesz, gdy o tym mówisz?

- W przeszłości bardzo przez to cierpiałem. Ktoś może mi mówić: "Mogłeś to, nie mogłeś tamtego…", "Wydaje ci się…". Ale to umniejszanie, forma przemocy psychicznej. Wiem, jaki miałem potencjał. Poza tym, kiedy rozmawiam z kolegami z tamtych czasów, znajduję u nich potwierdzenie - dźwigałem wyjątkowo lekko i poprawnie technicznie, potrafiłem nawet wejść na poziom artystyczny podnoszenia ciężarów, wyrażając siebie w ten sposób. Miałem wszystkie "papiery", żeby być mistrzem świata i mistrzem olimpijskim. Natomiast jak się regularnie dostaje po głowie, człowiek zaczyna się rozchodzić w szwach. Nie traciłem nadziei i walczyłem, ale nie udało się. W sporcie czas, w którym zdobywa się medal, to moment - trzy, cztery lata. A ja te najlepsze lata walczyłem z systemem, a nie zajmowałem się podnoszeniem ciężarów.

Jak zareagowałeś na te przeciwności?

- Przede wszystkim bardzo przez to cierpiałem - zacząłem mieć problemy z alkoholem. Od zakończenia przygody ze sportem piłem wódkę niemal codziennie, zanurzałem się w żalu, czułem się przegrany, wykorzystany i oszukany… Stwierdziłem, że nie ma dla mnie przyszłości i zacząłem wyrzucać sobie swoje winy. Mógłbym długo opowiadać, w jak fatalnym byłem stanie. Do tego doszły problemy zdrowotne i finansowe. Gdy dziś na to patrzę, aż się wzdrygam na myśl o tym, jak to wyglądało. To był naprawdę trudny okres. Wyrwałem się z tej ciemności dzięki dłoni nieba. Natomiast to kosztowało mnie bardzo dużo wysiłku.

Możesz to rozwinąć?

- Z ekstremalnego, długofalowego treningu nie da się wyhamować zbyt szybko. Przez pewien czas startowałem więc w zawodach, ale osiągałem coraz gorsze wyniki. Stopniowo wchodziłem w inne role - zostałem kierownikiem klubu sportowego, później prezesem. Obowiązków było bardzo dużo i niestety zacząłem popadać w nałogi. Nie bardzo wiedziałem, co mam ze sobą zrobić, mimo że miałem wykształcenie - byłem menedżerem i trenerem po AWF. Wydawało się, że "mam wszystko": organizowałem zawody, działałem w sporcie, a jednak byłem coraz bardziej przytłoczony. Z dnia na dzień czułem się coraz gorzej.

Co w tym czasie było najgorsze?

- Picie alkoholu. Dopiero gdy całkowicie przestałem pić, zobaczyłem, jak zupełnie inaczej funkcjonuję. Człowiek stale zatruty alkoholem ma zaburzone funkcje poznawcze - dziś widzę to bardzo wyraźnie. Do tego doszły problemy zdrowotne: nawracające wypadanie krążka międzykręgowego, potworny ból, często spotęgowany przez kaca. To było straszne. Byłem też uwikłany w przemoc, narkotyki i ezoterykę; ponieważ dorabiałem jako ochroniarz w nocnych klubach, zdarzały się przesłuchania na komendach i sprawy sądowe. Czułem głęboką pogardę wobec samego siebie.

Fot. Z prywatnego archiwum Grzegorza Kleszcza.

Wracamy do początku rozmowy - trwała Twoja najtrudniejsza walka. Właśnie wtedy Twoja żona zaproponowała Ci wyjazd na rekolekcje.

- To prawda. Chociaż przez cały ten niesamowicie trudny czas instynktownie szukałem Boga, punktem zwrotnym okazała się propozycja mojej żony - rekolekcje charyzmatyczne. Muszę przyznać, że chociaż w głębi serca pragnąłem otrzymać pomoc, jechałem na te rekolekcje, poszukując sensacji i rozrywki - żona opowiadała o cudach i nietypowych rzeczach, które się tam odbywały… Nie zmienia to jednak faktu, że gdy tylko się tam znalazłem, Pan Bóg natychmiast się o mnie upomniał!

Opowiedz więcej o tym procesie.

- Na początku otrzymałem od Pana Boga ogromną radość, prawdziwą petardę! Potem zaczęła się pustynia. Dziś wiem, że ta pierwsza fala łaski była po to, aby Bóg mógł się "zakotwiczyć" w moim życiu. Później jednak musiał nastąpić proces wyrywania z mojego życia korzeni grzechu. Był to czas cierpienia, w którym jednak wracałem do zdrowia. Trochę jak pacjent po długiej chorobie. Widziałem proces, który postępuje, czułem, jak Pan Bóg mnie dotykał, odpowiadał na moją modlitwę, czego ja w żaden sposób nie potrafiłem wytłumaczyć. Wokół mnie działo się wiele cudów, zaangażowałem się w życie z charyzmatykami i ewangelizatorami. Nie wszystko w moim życiu wyprostowało się od razu, to był proces.

Bardzo ważnym momentem była chwila, w której przestałem pić alkohol. Stało się to po odmówieniu nowenny pompejańskiej. Dziś - dzięki łasce - jestem człowiekiem trzeźwym i nawet nie dotykam alkoholu. Teraz, wchodząc jeszcze głębiej w siebie, oddaję Bogu zranienia z dzieciństwa. Pozostały we mnie ślady przemocy, której w przeszłości bardzo mocno doświadczałem i która wciąż czasem się odzywa - w wybuchach gniewu czy frustracji. Te wahania są jednak coraz mniejsze, dlatego wierzę, że jestem na dobrej drodze. Nieustannie trwam w modlitwie i każdego dnia na nowo odkrywam Boga.

Możemy jeszcze wrócić do tematu przemocy? Jako nastolatek przeszedłeś tak zwaną "falę".

- To prawda. Było to jednak inne zjawisko niż to, które występowało w wojsku czy policji. Dwukrotnie zostałem pobity przez starszych zawodników, ale nie to było najgorsze. Znacznie trudniejsze było podejście naszych trenerów, którzy nie pilnowali, by młodzi zawodnicy nie dostawali się w szpony dużo starszych i utytułowanych zawodników. Nikt nas przed nimi nie chronił, chociaż wiedzieli, że niektórzy z nich mają problemy z narkotykami czy alkoholem. Trenerzy często nas z nimi zostawiali. Dziś muszę przyznać, że była to ekipa wyćwiczona w zniewalaniu! Brakowało nam przewodników duchowych i psychologów… Ale nie mam na myśli pani psycholog, która przyjechałaby z ankietą i zrobiłaby nam test. Nie o to chodziło. To powinien być facet, silny mężczyzna obdarzony mądrością, który opowiedziałby nam o Bogu i pokazał, czym jest szlachetność. Jeżeli zawodnik ma odpowiedzialnego trenera, takiego ojca, który rozumie sport i zna zagrożenie ze strony działaczy, jest mu dużo łatwiej. Nie oskarżam wszystkich, ale naprawdę widziałem wielu trenerów, którzy nie powinni być trenerami. Może sami byli świetnymi zawodnikami, organizatorami, ale na pewno nie powinni być trenerami. To nie ta funkcja. Byli też trenerzy, którzy molestowali zawodniczki, alkoholicy… Mówię o sytuacjach z różnych dyscyplin, bo na obozach miałem z nimi kontakt. Podejrzewam, że dzisiaj w wielu dyscyplinach wciąż jest podobnie.

Może jeśli zawodnik jest już ukształtowany i dojrzały, ma dobrego sponsora, zdobył medal, który dał mu już jakąś pozycję i nie można nim tak łatwo grać, to jest mu łatwiej, może postawić warunki. Inaczej jest bardzo trudno. Ja często czułem, że jestem wśród ludzi, którzy są przeciwko mnie, chociaż - mówiąc językiem bokserskim - byliśmy w jednym narożniku. Próbowałem się temu sprzeciwiać, ale przegrałem.

Wspomniałeś o tym, że potrzebowałeś autorytetu silnego mężczyzny, który pokazałby Ci, czym jest szlachetność. Jak wyglądała Twoja relacja z ojcem?

- W moim pokoleniu nie mieliśmy dobrych relacji z ojcami. Może dzisiaj jest trochę lepiej, ale niestety ojcowie wciąż są zajęci pracą i spłacaniem kredytów… Tymczasem dzieci bardzo potrzebują ojców! Widzę to u mojego syna. Moje najmłodsze dzieci wciąż jeszcze bardziej są przy mamie, ale mój dziesięcioletni syn, gdy nie ma mnie w domu, nie może sobie miejsca znaleźć. Mamy bardzo silną więź. W moim pokoleniu wyglądało to niestety trochę inaczej, bo nasi ojcowie byli przetrąceni przez komunizm. Mój tato był bity, przeszukiwany, brał udział w strajku w 1970 roku podczas masakry na wybrzeżu. Dziadek po II wojnie światowej popadł w alkoholizm. To były ogromne traumy międzypokoleniowe, których doświadczyłem w sposób bardzo mroczny. Co prawda w mojej rodzinie nie było problemu alkoholowego - był za to w rodzinach moich kolegów i widziałem, co z człowiekiem może zrobić alkohol - ale bardzo brakowało mi taty, który mówi "kocham", który przytula. I później to bardzo we mnie pokutowało. Szukałem przyjaźni i autorytetów, których wokół mnie nie było. Bardzo potrzebowałem ojca-trenera. Powołaniem każdego mężczyzny - nawet gdy nie ma rodziny - jest bycie ojcem, choćby duchowym. Kiedy szef firmy jest sprawiedliwym ojcem - nie krwiopijcą, kapitalistą - ta firma zupełnie inaczej funkcjonuje. W moim życiu ojciec nie był obecny z wielu powodów. Chorował na raka żołądka, leżał w szpitalu… Syn, który uciekał z domu - tak jak ja - jeszcze bardziej utrudniał budowanie jakichkolwiek relacji.

Uciekał z domu?

- Opuściłem dom bardzo wcześnie. Już mając 16 lat znalazłem się w klubie Budowlani Opole. Działający tam trenerzy na pewno nie byli naszymi ojcami… Może niektórzy z nich na swój sposób próbowali nawiązać z nami kontakt, ale była to relacja na zasadzie strażnik-podwładny, przynajmniej na początku i w najłagodniejszej formie. Później ich wpływ zamieniał się w tyranię - bez znieczulenia. Dlatego powiedziałem wcześniej, że przemoc w moim życiu była obecna niemal cały czas - doświadczałem jej non-stop: na podwórku, w szkole, gdy bili nas nauczyciele, gdy z kolegami tłukliśmy się niemiłosiernie do krwi. Im byliśmy starsi, tym było gorzej. Później w kadrze pojawiła się przemoc psychiczna - na przykład umniejszanie. Cokolwiek by się nie zrobiło, słyszało się od przełożonych: "Zobacz, ile tamten dźwiga, ile dźwiga się na świecie", "Ty jesteś nikim!". Wyszydzali, wytykali błędy… Na pochwałę nie było nawet co liczyć. Nawet jeśli myśleli, że nas w ten sposób uodpornią, na mnie zadziałało to odwrotnie. Zawsze byłem wrażliwym człowiekiem, miałem skłonność do głębokiej refleksji. Zachowanie trenerów w żadnym wypadku nie było kluczem do mnie. Wręcz mnie to blokowało. Przemoc psychiczna bywa gorsza od fizycznej, bo - w przeciwieństwie do bicia, przed którym można się bronić - trudno znaleźć na nią skuteczną odpowiedź.

Fot. Z prywatnego archiwum Grzegorza Kleszcza.

Czy Twoja relacja z Bogiem stała się odpowiedzią na te wszystkie zranienia?

- Przyznam, że dopiero niedawno zacząłem się w to zagłębiać. Na przykład uczę się dziękować nawet za cierpienie - widzę, że może z niego płynąć dobro, na przykład pogłębianie miłości do Boga. W przeszłości często zastanawiałem się nad znaczeniem słów z Ewangelii św. Marka: "Tym zaś, którzy uwierzą, te znaki towarzyszyć będą: w imię moje złe duchy będą wyrzucać, nowymi językami mówić będą; węże brać będą do rąk, i jeśliby co zatrutego wypili, nie będzie im szkodzić. Na chorych ręce kłaść będą, i ci odzyskają zdrowie" (Mk 16,17). Przez lata nie mogłem zrozumieć, dlaczego Pan Bóg nie daje mi tego wszystkiego od razu. W znalezieniu odpowiedzi na to pytanie pomogło mi przełożenie relacji z Bogiem na język sportowy: jeśli nie ćwiczysz, nie zdobywasz medali. Wiara również wymaga czasu i wzmacniania "mięśni duchowych". Poza tym każdy z nas ma inny charyzmat - tak jak jedni nadają się do koszykówki, inni do tenisa czy pływania, tak i w życiu duchowym mamy różne talenty.

Jaki talent w życiu duchowym Ty odkrywasz?

- Czasem, gdy modlę się za kogoś, po kilku dniach dowiaduję się, że jego sytuacja się zmienia - doświadczam wtedy, że Bóg słyszy moje prośby, nawet jeśli nie objawia się to w spektakularny sposób. Bóg działa dyskretnie, w ciszy, a w dzisiejszych czasach - z czwórką dzieci, żoną i psem – znalezienie jej w domu bywa naprawdę trudne (śmiech). Dlatego często szukam ciszy przed Najświętszym Sakramentem.

Czy Bóg Ojciec wypełnił pustkę, którą pozostawiły w Tobie trudne doświadczenia?

- Boga Ojca dostrzegłem dopiero, gdy wzmocniłem swoje "mięśnie duchowe". Wcześniej nie miałem na to szans - to była trudna droga. Podczas jednej z homilii, która wydawała mi się skierowana prosto do mnie, usłyszałem: "Myślisz, że Pan Bóg zrobi Ci sielankę? Że aniołowie ustawią ci podnóżek? Nie! Jezus wywróci twoje życie do góry nogami! A to bardzo bolesny proces". I tak było u mnie - traciłem pracę, brakowało pieniędzy, płakałem do Boga… Gdy zachorowała moja córka, to było straszne doświadczenie, a jednocześnie tak bardzo zbliżające do Chrystusa. Na każdym kroku czułem, że wokół nas są aniołowie i święci - wszystko wydawało się "reżyserowane" z góry.

Często chcemy omijać krzyż i od razu iść do stołu Pańskiego, ale to właśnie krzyż najbardziej nas kształtuje. Znów użyję języka sportowego: w życiu sukcesy niewiele mnie nauczyły, najwięcej dały porażki. Suma tych doświadczeń - tych jednostek cierpienia - przynosi prawdziwe szczęście. Im bardziej wygodnie nam w grzechu, tym większe cierpienie później odczuwamy. Znak krzyża jest uniwersalny - pokazuje, gdzie jest droga, prawda i życie.

Chociaż w przeszłości potrzebowałeś autorytetu ojca, dziś sam jesteś ojcem dla innych - zarówno dla swoich dzieci, jak również tych, których inspirujesz. Napisałeś również książkę.

- Książka "Sztangista" powstała pod natchnieniem. Sam doświadczyłem tego natchnienia - przez długi czas nie mogłem jej napisać, aż po modlitwie i błogosławieństwie rodziców coś we mnie pękło i tekst zaczął powstawać. Dziś to przesłanie staram się rozwijać w praktyce. W czasie spotkań w szkołach, więzieniach, we wspólnotach chrześcijańskich dzielę się swoim doświadczeniem i opowiadam o wybaczeniu, którego brak jest jak trucizna. Widzę, że kiedy jestem otwarty na ludzi i działanie Boga, w sercach innych pojawia się poruszenie. Czuję, że stałem się tym człowiekiem, którego sam kiedyś potrzebowałem. Jako ojciec czwórki dzieci, mąż i wychowawca w szkole Świętej Rodziny staram się zasiewać dobre ziarno w młodych ludziach. Na spotkaniach mówię jasno: Pan Jezus nikogo nie odrzuca i każde życie można odmienić - kluczem do tego jest wiara, przekonanie, że Bóg może wszystko. Tam, gdzie kończą się nasze możliwości, Jego działanie dopiero się zaczyna.

Zawsze chciałem być odważny i silny, mieć autorytet. Dziś wiem, że największą siłą jest siła duchowa - Boża mądrość. Czuję się silniejszy niż wtedy, gdy byłem młody i wytrenowany. Kiedyś żyłem w strachu i napięciu, nie mogłem spać - dziś spokojnie zasypiam i mam narzędzia, by radzić sobie z burzami życia.

I jeszcze na koniec - często jesteśmy zbyt grzeszni, by zbliżyć się do Jezusa. Wtedy naszą najlepszą orędowniczką staje się Maryja. Na egzorcyzmach widziałem, jak Matka Boża wypędza demony. Jak najczęściej zwracajmy się więc do Maryi - wtedy łatwiej nam będzie zrozumieć to, czego chce od nas Pan Bóg.

Grzegorz Kleszcz ze swoją książką "Sztangista". Fot. Z prywatnego archiwum Grzegorza Kleszcza.
Oto jedenasty materiał publikowany w ramach mojego autorskiego cyklu poświęconego nadziei. W Roku Jubileuszowym postanowiłem oddać głos "Pielgrzymom nadziei" - ludziom, którzy nie tylko żyją nadzieją, ale również pokazują, skąd ją czerpią i jak pielęgnują. Zachęcam do lektury wstępu oraz pozostałych części:

Część 1: "Bóg przygotowuje dom dla opuszczonych". Kapucyni, mężczyźni z doświadczeniem bezdomności i wspólnota oparta na Ewangelii
Część 2: Duszpasterz skrzywdzonych: Chrystus również doświadczył przemocy seksualnej
Część 3: Himalaista Piotr Krzyżowski: Wierzę w Boga i dużo z Nim rozmawiam. Mamy bardzo swobodny kontakt
Część 4: Bp Artur Ważny: Możemy towarzyszyć ludziom, których życie się komplikuje. Punktem wyjścia nie jest stawianie warunków
Cześć 5: Zgwałcona i odarta z nadziei, chciała skoczyć z mostu. Gdy robiła krok w ciemność, Bóg zesłał ratunek
Część 6: Maja Moller: Chciałabym, żeby świeccy mogli iść do braci biskupów i powiedzieć im, czego świat dzisiaj potrzebuje
Część 7: Agnieszka Huf: Ludzie z depresją siedzą obok nas w kościelnych ławkach albo stoją po drugiej stronie ołtarza
Część 8: Stracił wszystko, przeżył własny pogrzeb, ma 108 blizn po ranach i szwach. Poznaj historię Piotra Pogona, współczesnego Hioba
Część 9: Marek Kamiński: Każdy powinien znaleźć swoją "pustynię". Nie trzeba w tym celu jechać na Antarktydę
Część 10: Bliskie doświadczenie śmierci. Ks. Wiktor Szponar o ludziach, którzy "podejrzeli drugą stronę"

Dziennikarz, podróżnik, bloger i obserwator świata. Laureat Pierwszej Nagrody im. Stefana Żeromskiego w 30. edycji Konkursu Nagrody SDP przyznawanej za publikacje o tematyce społecznej. Autor książki "Bóg odrzuconych. Rozmowy o Kościele, wykluczeniu i pokonywaniu barier". Od 10 lat redaktor DEON.pl. Interesuje się historią, psychologią i duchowością. Lubi wędrować po górach i szukać wokół śladów obecności Boga. Prowadzi autorskiego bloga Mapa bezdroży oraz internetowy modlitewnik do św. Józefa. Można go śledzić na Instagramie.

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

Grzegorz Kleszcz o sporcie, ojcostwie i wierze: tam, gdzie kończą się nasze możliwości, Boże działanie dopiero się zaczyna
Komentarze (0)
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.