Stracił wszystko, przeżył własny pogrzeb, ma 108 blizn po ranach i szwach. Poznaj historię Piotra Pogona, współczesnego Hioba
Ma tylko jedno płuco, pokonał trzy nowotwory, przeżył śmierć kliniczną, a nawet… własny pogrzeb. Mimo to żyje na pełnych obrotach - zdobywa wielotysięczniki i tytuły Ironmana. Wszystko po to, by wspierać najbardziej potrzebujących i bezbronnych. Poznaj Piotra Pogona - polskiego fundraisera i sportowca, który w szczerej rozmowie z Piotrem Kosiarskim opowiada o swojej niezwykłej drodze, wierze oraz o najważniejszej lekcji życia, usłyszanej od podchmielonego drwala w Zawoi.
Oto ósmy materiał publikowany w ramach mojego autorskiego cyklu poświęconego nadziei. W Roku Jubileuszowym postanowiłem oddać głos "Pielgrzymom nadziei" - ludziom, którzy nie tylko żyją nadzieją, ale również pokazują, skąd ją czerpią i jak pielęgnują. Kolejny artykuł ukaże się we wtorek, 14 października.
"Miałem wszystkie zabawki, jakie powinien mieć mężczyzna - od ładnych samochodów po motocykle i żeglarskie gadżety itd. Wszystko to straciłem w ciągu trzech miesięcy i z krezusa przerodziłem się w Hioba. (...) Bezdomność była dużo gorsza niż wszystkie moje nowotwory. Rok 1983 to rak gardła, ciężkie naświetlania, chemioterapia i śmierć kliniczna. 1991 - wycięcie płuca. 2004 - nowotwór czoła. 2016 - nowotwór tarczycy. W 2000 roku przeżyłem nawet swój pogrzeb. (...) Wierzę, że Pan Bóg i święty Piotr mają taki »niebieski dżojstik«, grają sobie razem, popijają zapasy z Kany Galilejskiej i mówią: »Damy Pogonowi jeszcze jedno życie«. »Dobra, ale znowu mu przybędzie szwów«. Wszystko się zgadza, bo koledzy z beskidzkiej grupy GOPR liczyli, ile mam na ciele śladów po cięciach, i doliczyli się 108" - mówi Piotr Pogon. Przeczytaj całą rozmowę:
Piotr Kosiarski: Podobno cierpisz na amnezję dotyczącą zaimka osobowego "ja".
Piotr Pogon: Jestem "starym harcerzem" i pomaganie od zawsze było wpisane w moje życie. Miałem fantastyczny kontakt z ludźmi z najwyższej półki - ksiądz Adam Studziński, profesor Wojciech Narębski, najmłodszy uczestnik bitwy pod Monte Cassino, harcmistrz Stanisław Baran… Poza tym wychowywałem się w dzielnicy robotniczej i moja rodzina była po prostu biedna. W stanie wojennym oglądałem przemoc na ulicach. Pamiętam, jak pilnowaliśmy samochodu księdza Kazimierza Jancarza, żeby ubecja nie pocięła mu opon. To była szkoła życia, dzięki której nauczyłem się, że podarowane komuś dobro wraca, podobnie jak zło. Lubię pomagać i chcę pomagać, ale jednocześnie wkurzam się na siebie, bo pracowałem dla kilkudziesięciu organizacji, zebrałem ponad 28 milionów złotych - tyle wyliczyła firma konsultingowa - a mój cały majątek to 120-litrowy worek.
Byłeś kiedyś bardzo majętnym człowiekiem.
- To prawda, byłem bogaty, ale wszystko rozpadło się w sposób przeze mnie niezawiniony. Wcześniej miałem wszystkie zabawki, jakie powinien mieć mężczyzna - od ładnych samochodów po motocykle i żeglarskie gadżety itd. Wszystko to straciłem w ciągu trzech miesięcy i z krezusa przerodziłem się w Hioba. Kiedy zostałem bezdomny, ludzie, których miałem za przyjaciół, odwrócili się. Doświadczyłem ostracyzmu. Nagle okazało się, że nie mam wokół czterdziestu przyjaciół, ale czterech i że dla wielu osób byłem po prostu bankomatem. Ci, którym najbardziej pomogłem w życiu, którym pożyczyłem najwięcej pieniędzy, byli wobec mnie najbardziej obojętni. Zostało tylko kilka osób, z którymi nadal się przyjaźnię. Nie mam żalu do ludzi, którzy mnie opuścili. Życie toczy się dalej.
Między innymi dzięki temu doświadczeniu sporo wiesz o życiu. Swoją - jak podkreślasz - "najważniejszą lekcję" otrzymałeś jednak od pijanego górala.
- Kiedyś mieszkałem w Zawoi, do której dojeżdżałem na rowerze. I tam, pod GS-em (Gminna Spółdzielnia - przyp. red.), siedzieli nawodnieni drwale. Uwielbiam górali, bo są prostolinijni i potrafią dać sobie po twarzy, a później przytulić się i powiedzieć "wybacz mi" i "kocham cię". I rzeczywiście, właśnie od takiego górala otrzymałem największą mądrość życiową na moje utyskiwania. Pamiętam, jak mu się żaliłem, że jestem spocony, że nie mam pieniędzy, a moja Ania chodzi niezadowolona. I wtedy ten góral powiedział: "Bo widzis, te wsyćkie nase problemy to są jak węzełki na powrozie nosygo zycia - jak ktoś się chce ino po tej linie ślizgać, to go strśnie dupa boli, a jak jest mądry, to kozdy węzełek wykorzysta, co by w górę, ku wiersycku, ku Panu wejść, hej!".
I faktem jest, że gdyby w 1991 roku, kiedy usuwano mi płuco, przyszedł do mnie diabeł albo anioł i powiedział: "Pogon, nie martw się, będziesz oczami niewidomego na siedmiu tysiącach metrów, dostaniesz nagrodę za wyczyn roku - zdobycie najwyższego szczytu Ameryki Południowej, zobaczysz czarnego nosorożca, a twoje życie będzie polegało na pomaganiu innym", nie uwierzyłbym! Usłyszałem za to, że jeśli się nie zoperuję, będę miał przed sobą trzy tygodnie życia. Nawiązuję teraz do tego, co mój świętej pamięci lekarz nazywał "ADHD onkologicznym", a moja pierwsza żona - "pieprznięciem" (śmiech).
Co dokładnie masz na myśli?
- Ludzie cenią mnie za to, że potrafię mówić o upadkach i powrotach do siły. W życiu popełniłem wiele błędów, ale potrafię precyzyjnie posługiwać się słowem. Mój ojciec nauczył mnie, że warto mówić prawdę wprost, choć czasy się zmieniły i nie każdy potrafi to przyjąć. Poza tym jestem bezkompromisowy. Ania Dymna powiedziała kiedyś, że można mnie albo lubić, albo nienawidzić. Także moje kobiety są tego świadectwem. Kiedyś mówiłem o tym na kongresie eucharystycznym, ale wcześniej zapytałem wysoko postawionego nominata Kościoła katolickiego, czy na pewno chce takie świadectwo - dwa rozwody, nieułożone życie osobiste… Trudno, żeby ktoś wytrzymał z facetem, który trzy miesiące w roku spędza w Afryce albo gdzieś w Andach, który sypia 24 godziny na tydzień albo jest wiecznie pobudzony. Ja czasem sam ze sobą nie potrafię wytrzymać. Natomiast biorę życie pełnymi garściami. Jestem na tym świecie dokładnie 20 867 dni i za każdy z nich jestem wdzięczny. Gdy idę kąpać się w morzu, to zwykle o północy i na golasa, jak wstaję o świcie, to leżę w trawie i zlizuję rosę, a spacerując po Starym Kleparzu w Krakowie, dostaję od kwieciarek za darmo kwiaty, bo zawsze mówię im coś dobrego.
Wróćmy jeszcze do kwestii bezdomności. Jak Twoje doświadczenia kształtują sposób, w jaki postrzegasz osoby zmagające się z tym kryzysem?
- Najbardziej boli mnie to, że osoby bezdomne potrafią okradać się nawzajem i że wciąż istnieje problem z noclegami. Mieszkańcy Krakowa często wzywają policję lub straż miejską, choć bezdomni nie robią nic złego - chcą jedynie przespać się w cieple. Mam znajomych, których regularnie biją śmieciarze, ponieważ śpią w kontenerach na odpady…
Często zapominamy też, że wielu bezdomnych ma za sobą niezwykłe historie - to byli biznesmeni, językoznawcy, nauczyciele, ludzie z ogromną wiedzą i doświadczeniem. Oczywiście istnieje też grupa osób, które traktują bezdomność jako sposób przetrwania, unikając odpowiedzialności. Jednak zawsze powtarzam, że nawet najwięksi - ci, którzy tworzyli fundament Kościoła - nie mieli prostej drogi do Boga. Nadużywali alkoholu, nie szanowali rodziców… Wystarczy spojrzeć na burzliwe życie świętego brata Alberta. Dlatego, mówiąc o bezdomnych, staram się zachować pokorę. Nie wstydzę się także uderzyć w pierś i powiedzieć "mea culpa". Jesteśmy tylko ludźmi - mamy prawo upadać i popełniać błędy.
Piotr Pogon pod Elbrusem. Fot. Archiwum prywatne
Jesteś wierzący i podkreślasz, że najłatwiej spotkać Boga w górach. Dlaczego?
- Bo tam nic nie zależy od banków i rat kredytowych. Jest tylko okno pogodowe i wielka góra. Często wracam pamięcią do wyprawy w Himalaje w 2006 roku i poranków, kiedy wychodziliśmy przed obóz, by napić się herbaty z Szerpami. Nikt wtedy nie wypowiadał ani słowa. Patrzyliśmy tylko na zarys Annapurny. Panował spokój i poczucie, że człowiek jest częścią czegoś znacznie większego. Podobnie jest też w Afryce - biegając po sawannie, podróżując przez parki narodowe, rozmawiając z ludźmi i słysząc słynne "pole, pole", czyli "powoli, powoli", "nie śpiesz się". U nas tego nie ma - człowiek, lądując w Amsterdamie, wie, że ma do czynienia ze zblazowanym kontynentem. Kiedyś, przechodząc przez strefę wolnocłową w Dubaju, zobaczyłem promocję na Lamborghini, w której można było zyskać 30 tys. dolarów, a samochód był dostarczany w kontenerze. Cztery godziny później, pod Nairobi w Kenii, uczestniczyłem w procesji do ołtarza, podczas której wierni nieśli coca-colę i cztery jajka, ponieważ były to najcenniejsze dary, jakie mogli ofiarować. Świat nie jest sprawiedliwy. Widzimy to w Gazie, na Ukrainie i na terytorium dawnej Jugosławii.
Możesz powiedzieć więcej o swojej wierze?
- Miałem kontakt z różnymi kulturami i uważam, że Pan Bóg jest wszędzie - w szumie drzew, merdaniu psa ogonem, w tym, że dziewczyny na wiosnę pokazują nogi, że mogę pocałować kobietę i wypić z kumplem piwo. Bóg cały czas daje nam znaki. Bardzo ważna jest też ufność. Często mam na koncie jednocyfrową kwotę i mówię: "Szefie, zrób coś z tym". I wtedy pojawiają się oferty pracy i wystąpień. Tak samo jest z samotnością, której doświadczam. Nie mam udanego życia osobistego. Długo by o tym mówić i muszę uderzyć się w pierś, bo jest to również moja wina. Samotność jest dla człowieka najgorsza. Pamiętam przykład człowieka umierającego w hospicjum. Gdy zapytałem pielęgniarkę, kiedy pan Tadziu umrze, odpowiedziała: "We wtorek". "Jak to we wtorek?" - zapytałem, a ona odpowiedziała: "Wtedy przyjeżdżają do niego córki z Kanady". I rzeczywiście - przyszła miłość - córki położyły ręce na piersi ojca i powiedziały: "Byłeś dobrym tatą". I wtedy pan Tadziu odszedł. Święty Paweł naprawdę miał rację, pisząc, że bez miłości jesteśmy jak brzmiący cymbał. W katolicyzmie najwspanialsze jest to, że jest religią miłości. Aczkolwiek czasy nie sprzyjają temu, by - będąc uderzonym w jeden policzek - nastawiać drugi. Trzeba mieć w sobie siłę. Bardzo boleję nad tym, że Europa po dwóch tysiącach lat wyrzekła się swojej wiary. Poza tym pracuję z młodzieżą i widzę, jak bardzo jest zagubiona. Przykre, że również Kościół nie potrafi się odnaleźć w tej sytuacji.
Gdy pytasz o moją relację z Bogiem, odpowiem, że naprawdę mam jakiś rodzaj łączności z Wielkim Bacą, a moje życie jest przykładem istnienia Bożego planu. Neil Armstrong, znany kosmonauta, powiedział kiedyś, że każdy z nas ma podarowaną określoną ilość uderzeń serca. Zawsze, kiedy rozmawiamy o śmierci naszych przyjaciół, którzy zginęli w górach i zostawili swoje dzieci, zadaję sobie pytania: "Dlaczego on oberwał tym kamieniem?" albo "Czemu on odpadł od ściany?". Mam za sobą sporo sytuacji, które dają mi do myślenia.
Na przykład?
- Kiedyś z moim niewidomym przyjacielem Łukaszem Żelechowskim spóźniliśmy się pół godziny na pociąg Intercity, który uległ katastrofie. Prawdopodobnie dzięki temu żyjemy. Na Denali, najwyższej górze Ameryki Północnej, byliśmy w podbramkowej sytuacji i musieliśmy wezwać śmigłowiec, żeby ratował naszego przyjaciela, który się dusił. Okazało się, że miał wadę serca. Ja straciłem wtedy tylko palce. Ale mimo tych trudnych doświadczeń mam taką przekorę i nieraz to demonstrowałem, że wszystko obracam w żart. To nie jest tak, że jestem jakimś kamikadze i idę gdzieś na przysłowiową męską pałę. Zawsze jesteśmy przygotowani, ale czasami są sytuacje, których nie da się obejść i trzeba działać. Mimo to widziałem w swoim życiu dużo śmierci i jestem pewien, że istnieje coś takiego jak mistyka odchodzenia. Moja współpraca z hospicjami, DPS-ami, ludźmi cierpiącymi daje mi absolutną pewność, że jesteśmy tu tylko na chwilę. Nikt jeszcze nie wrócił z tamtej strony. Ksiądz Adam Studziński, kapelan II Korpusu Polskiego i niesamowity człowiek, przytulał nas na spotkaniach opłatkowych i mówił: "Synkowie, nie martwcie się, po drugiej stronie nie ma idiotów".
Powtarzasz, że nie jest łatwo być dzisiaj katolikiem.
- Uważam, że to ogromne wyzwanie. Odnoszę wrażenie, że w tej chwili schodzimy do etapu katakumb, a przecież chrześcijaństwo to chyba jedyna religia miłości. Pamiętam sąsiada, byłego ZOMO-wca, którego miałem "przyjemność" spotkać w stanie wojennym. Już wtedy miałem zwyczaj, że zaczynałem dzień od zaśpiewania "Kiedy ranne wstają zorze". Gdy to robiłem, sąsiad ZOMO-wiec rzucał we mnie jabłkami przez ogrodzenie i krzyczał: "Ty katolu, zamknij się!". A ja zawsze powtarzałem ostatnią zwrotkę, moją ulubioną: "Wielu snem śmierci upadli, co się wczoraj spać pokładli, my się jeszcze obudzili, byśmy Cię, Boże, chwalili". Nie jestem typowym, gotowym do zaszufladkowania katolikiem. Nie lubię tłumów, mam swoje ulubione miejsca, na przykład opactwo cystersów w Mogile. Często je odwiedzam i, modląc się po cichu, ładuję baterie. Zawsze ogromne wrażenie robiły na mnie wyżłobione w granitowych płytach kolana pątników.
Wspomniałeś o swojej przyjaźni z Łukaszem Żelechowskim. Możesz opowiedzieć o niej więcej?
- Moja przyjaźń z Łukaszem to temat na osobną książkę. Poznałem go w 2008 roku podczas wyprawy zorganizowanej przez Fundację Anny Dymnej - zdobywaliśmy Kilimandżaro, a nasz wyczyn odbił się szerokim echem na świecie. Moja znajoma zadzwoniła do mnie i powiedziała: "Pogon, przegiąłeś, widziałam cię w CNN". Byliśmy też krytykowani: "Dlaczego ośmiu złamasów za 150 tysięcy złotych idzie na dach Afryki?". W odpowiedzi przytaczałem list od niepełnosprawnego nastolatka z porażeniem czterokończynowym: "Chłopaki, dziękuję wam, że weszliście na Kilimandżaro, bo wiem, że kiedyś zdobędę swoje i dojdę do umywalki".
W 2009 roku wyruszyliśmy na kolejną wysokogórską wyprawę, tym razem na Elbrus, gdzie towarzyszył nam również Janek Mela. Była to bardzo trudna wyprawa - przeżyliśmy wyjątkowo ciężką noc w burzy śnieżnej. Ponieważ Łukasz nie widzi, a w czasie tej burzy także nie słyszał - sytuacja była dramatyczna. Pamiętam moment, gdy prowadziłem go, a niebo się rozpogodziło. Łukasz zatrzymał się i poprosił, żebym opisał, co widzę. Rozpłakałem się, bo odsłoniły się przepiękne, kaukaskie szczyty, a ja nie byłem w stanie wyrazić słowami ich uroku. Tego dnia zdobyliśmy Elbrus.
Później była wyprawa na Aconcagua, która również wzbudziła duże zainteresowanie. Otrzymaliśmy wówczas nagrodę National Geographic za wyczyn roku 2011. Z tą wyprawą wiąże się również piękna historia: zdobycie góry było możliwe dzięki śmierci Eleny Senin, nastoletniej Włoszki, która zginęła kilka tygodni wcześniej. Jej rodzina ufundowała schron w miejscu jej śmierci. Weszliśmy na szczyt, kiedy zapadła ciemność, i przetrwaliśmy noc tylko dzięki temu schronieniu - dzięki Elenie. Jej śmierć uratowała nam życie.
Kolejną morderczą górą była Denali, na której zostawiłem palce po tym, jak musiałem na chwilę zdjąć rękawiczkę w skrajnie niskiej temperaturze. To koszmarnie mroźna góra z ogromną deniwelacją. Podczas prelekcji po tej wyprawie otrzymałem od nastoletniego fana najlepsze pytanie, jakie można sobie wyobrazić: "Panie Piotrze, tak pięknie Pan opowiada o górach, ale niech Pan nam powie, jak robi się kupę przy minus czterdziestu pięciu stopniach?" (śmiech). Zarówno na Aconcagua, gdzie nosiliśmy swoje ekskrementy w reklamówkach pod groźbą 200 dolarów kary za ich zgubienie, jak i na Alasce, obowiązywały podobne zasady.
Słyszałem o tym, ale nigdy w to nie wierzyłem.
- Ja też. Natomiast fanom lingwistyki mogę polecić coś nietypowego: jeśli chcą nauczyć się przekleństw we wszystkich językach, niech posłuchają wspinaczy wypróżniających się przy minus czterdziestu pięciu stopniach w niszach wycinanych piłami lodowymi. Wtedy można poznać wszystkie, najbardziej soczyste wulgaryzmy (śmiech).
Skąd bierzesz dystans do świata i siebie?
- Myślę, że wynika to z wychowania w robotniczej dzielnicy. Wszyscy byliśmy równi, nie doświadczaliśmy hejtu, wiedzieliśmy, która dziewczyna najlepiej całuje się na trzepaku. Do naszego garbatego kolegi wołaliśmy: "Stary, zrzuć ten plecak, bo nie trafisz w piłkę". Gdy ktoś inny próbował popełnić samobójstwo, na zebraniu TKKF-u (Małopolskie Towarzystwo Krzewienia Kultury Fizycznej - przyp. red.) złożony został formalny wniosek o to, żeby kolega otworzył na osiedlu sekcję spadochronową. Byliśmy sforą i ja teraz przenoszę tamte doświadczenia do ekip biegowych i triatlonowych, w których mamy poczucie wspólnoty. To dzisiaj bardzo ważne, bo mało kto ma czas dla siebie i relacji. A przecież zwykła rozmowa jest więcej warta niż walizka pieniędzy. Walka między "mieć" i "być" doprowadza ludzi do depresji, samookaleczeń, prób samobójczych. Szukamy swojej drogi za wszelką cenę, jesteśmy przy tym przebodźcowani i mózgi nam bulgoczą. Mężczyźni są dziś szczególnie obciążeni. Słyszałem kiedyś, że "faceci nie płaczą, faceci się wieszają". To jest duży problem. Ale jak to mówił mój znajomy psycholog i psychiatra: "Piotrek, jak chcesz dłużej żyć, to co masz w głowie, miej w dupie" (śmiech). Dziś wiele rzeczy potrafię obrócić w żart, choć nie wszystkim się to podoba. Wierzę, że Pan Bóg i święty Piotr mają taki "niebieski dżojstik", grają sobie razem, popijają zapasy z Kany Galilejskiej i mówią: "Damy Pogonowi jeszcze jedno życie". "Dobra, ale znowu mu przybędzie szwów". Wszystko się zgadza, bo koledzy z beskidzkiej grupy GOPR liczyli, ile mam na ciele śladów po cięciach, i doliczyli się 108.
Które z Twoich doświadczeń było najtrudniejsze?
- Zawsze powtarzam, że bezdomność była dużo gorsza niż wszystkie moje nowotwory. Rok 1983 to rak gardła, ciężkie naświetlania, chemioterapia i śmierć kliniczna. 1991 - wycięcie płuca. 2004 - nowotwór czoła. 2016 - nowotwór tarczycy. W 2000 roku przeżyłem nawet swój pogrzeb.
Jak to możliwe?
- Po wymianie zastawki aortalnej zmarł mój 39-letni brat. Wspaniały człowiek. Ale kiedy w miasto poszła informacja, że zmarł Pogon, znajomi i harcerze myśleli, że zmarłem ja. Gdy wyszedłem z domu pogrzebowego, zobaczyłem znajomych z wieńcami i wstęgami, na których było napisane: "Żegnamy Cię, Piotrze". A zmarł Krzysztof.
Jesteś bardzo związany z Krakowem.
- Tak, jestem Krakusem i mam swoje ścieżki. Lubię Stary Kleparz, rozmowy z dorożkarkami, spotkania z Andrzejem Mleczką, z którym się przyjaźnię, oraz z Andrzejem Sikorowskim. Dobry kontakt mam również z osobami bezdomnymi, m.in. dzięki moim wcześniejszym doświadczeniom i współpracy z Dziełem Pomocy Świętego Ojca Pio. Nie ukrywam, że w trudnych momentach sam korzystałem z pomocy - wiem, jak pachnie pralnia i łaźnia, o czym rozmawiają bezdomni i w jakich miejscach w Krakowie przebywają. Kontakt z nimi to ciekawe doświadczenie, z którego czerpię garściami. Rzadko zdarza się, by któryś z nich nie uśmiechnął się do mnie. Oczywiście ci ludzie często zmagają się z uzależnieniami, ale są prawdziwą solą tej ziemi. Kraków jest wspaniałym miejscem. Lubię siadać na stopniach kościoła świętej Barbary, patrzeć na bazylikę Mariacką, spotykać ludzi - do niedawna można było spotkać Stanisława Lema, Wisławę Szymborską, Czesława Miłosza, pożartować z Piotrem Skrzyneckim z Piwnicy Pod Baranami. Kraków to cudowny tygielek wyrazistych ludzi. Kiedy człowiek nie jest byle jaki, Pan Bóg mu to wynagradza. Trzeba więc szukać swojej drogi i się nie bać.
Skąd czerpiesz radość i energię do życia?
- Myślę, że u każdego, kto usłyszał, że ma przed sobą dwa tygodnie życia, włącza się to wspomniane wcześniej "onkologiczne ADHD" i chęć "nachapania się" życiem. Ogromnym źródłem nadziei i radości są również moje dzieci. Mam niestety trudne relacje z synem, który ma swoje za uszami, ale zawsze trzymam się tego, co od niego usłyszałem: "Ojciec, ty się nie wpieprzaj, tylko po prostu bądź". I rzeczywiście tego się trzymam. Mam też cudowną jedenastoletnią córeczkę. Jest wybitnie uzdolniona muzycznie i teatralnie. I ma w sobie Pogona - idzie pod prąd, nie boi się mówić wprost trudnych rzeczy, co mnie bardzo cieszy. I nie ma nic cudowniejszego, jak usłyszeć od niej: "Tatku, kocham cię". Słowo: "Tatku" rozwala mnie zupełnie.
A co jest dla Ciebie trudne?
- Doceniam ludzi i cieszę się ich sukcesami, ale przez moje traumatyczne doświadczenia mam olbrzymią wrażliwość i chłonę nie tylko to, co jest dobre, ale również to, co jest złe. Nie mam też urlopu od hejtu. Pojawiam się w mediach społecznościowych, w których jest wiele nienawiści. Może i jestem ironmanem, ale często mam słono pod oczami. Nie czuję nienawiści do innych, ale widzę, jak bardzo głupi i niepotrzebny jest hejt.
Wiele podróżujesz i zdobywasz Koronę Ziemi, ale Twoimi ukochanymi górami są Tatry.
- Zawsze powtarzam, że są najpiękniejsze. W Andach nie ma szumu potoków i zapachu smrecyny. Poza tym, kiedy chcę iść w Tatry, wsiadam w samochód, jestem rano na szlaku, robię swoje, potem wracam i mogę jeszcze w spokoju wypić piwo ze znajomymi.
A poza Tatrami, które miejsca na świecie najbardziej Cię zachwyciły?
- Starzeć chciałbym się oczywiście w Polsce, ale jeśli mam być szczery, bardzo ciekawym miejscem jest również Mendoza w Argentynie, słynąca z winnic - trzy litry wina kosztują tam zaledwie 18 złotych. Nigdzie nie widziałem tylu całujących się par w dojrzałym wieku. Panowie trzymają rozłożyste panie na kolanach. Nikomu się nigdzie nie spieszy, każde skrzyżowanie wygląda jak po Pierwszej Komunii Świętej - ludzie stoją w grupach, rozmawiają, jedzą cudowne asado z krów, które pasą się na pastwiskach wielkości Polski, i nigdy nie zaglądają do obory. To jest bajka. Najważniejsze jednak, że wszyscy mają na wszystko wyczesane. To coś, czego w Europie bardzo mi brakuje. Kiedyś znany benedyktyn powiedział, że najbardziej żal mu ludzi, którzy pędzą z kawą w tekturowym kubku, zamiast siedzieć rano na parapecie i kontemplować, że mogli się obudzić oraz że mają czas na wszystko.
Jak przeżyć życie, by niczego nie żałować?
- Mój ojciec mawia: "Żyj tak, żeby w dniu pogrzebu 198 osób spośród 200 obecnych powiedziało: »Szkoda, że umarł«". I tego się trzymam. Poza tym czerpię satysfakcję z tego, że wyprzedałem swój majątek, by spłacić zadłużenie względem rodzinnych firm. Nie ma większej przyjemności, niż kiedy idę do syna ceramika, którego w przeszłości spłaciłem, a on mówi: "Kiedy ojciec umierał, prosił, żeby podziękować Piotrowi Pogonowi". Co więcej, ojciec ceramik sprzedawał mi kubki w garażu, a dziś rozmawiam z jego synem, który kontynuuje dzieło ojca w potężnej, nowoczesnej hali.
Nastał niestety taki czas, że dobroć i wrażliwość bywają traktowane jako słabość. Znam ludzi, którzy z bardzo wysokich stanowisk spadli w dół, a często kończyło się to uzależnieniem czy bezdomnością. Materialne podejście do życia to złuda, ponieważ jesteśmy tu tylko na chwilę. Na swoich prelekcjach często pokazuję zdjęcie pikapa, do którego właściciel przyczepił 1200-konny silnik odrzutowy, oraz fotografię rozpadającego się Nissana z napisem "Jesus is my power". Jeden i drugi dojedzie do celu. Najbardziej żal mi jednak ateistów, bo życie poświęcone wyłącznie fizjologii jest okropne. Co nam mogą zabrać? Ciało? Jestem przekonany, że dopiero po naszej śmierci zaczyna się coś wyjątkowego! I mówi to facet bez płuca.
Oto ósmy materiał publikowany w ramach mojego autorskiego cyklu poświęconego nadziei. W Roku Jubileuszowym postanowiłem oddać głos "Pielgrzymom nadziei" - ludziom, którzy nie tylko żyją nadzieją, ale również pokazują, skąd ją czerpią i jak pielęgnują. Kolejny artykuł ukaże się we wtorek, 14 października. Zachęcam do lektury wstępu oraz pozostałych części:
Część 1: "Bóg przygotowuje dom dla opuszczonych". Kapucyni, mężczyźni z doświadczeniem bezdomności i wspólnota oparta na Ewangelii
Część 2: Duszpasterz skrzywdzonych: Chrystus również doświadczył przemocy seksualnej
Część 3: Himalaista Piotr Krzyżowski: Wierzę w Boga i dużo z Nim rozmawiam. Mamy bardzo swobodny kontakt
Część 4: Bp Artur Ważny: Możemy towarzyszyć ludziom, których życie się komplikuje. Punktem wyjścia nie jest stawianie warunków
Cześć 5: Zgwałcona i odarta z nadziei, chciała skoczyć z mostu. Gdy robiła krok w ciemność, Bóg zesłał ratunek
Część 6: Maja Moller: Chciałabym, żeby świeccy mogli iść do braci biskupów i powiedzieć im, czego świat dzisiaj potrzebuje
Część 7: Agnieszka Huf: Ludzie z depresją siedzą obok nas w kościelnych ławkach albo stoją po drugiej stronie ołtarza


Skomentuj artykuł