Zgwałcona i odarta z nadziei, chciała skoczyć z mostu. Gdy robiła krok w ciemność, Bóg zesłał ratunek
Miała zginąć sama, w nocy, skacząc z mostu. Kiedy przeszła na drugą stronę barierki i robiła krok w ciemność, ktoś niespodziewanie pojawił się za nią, chwycił i ostrożnie pomógł z powrotem stanąć po bezpiecznej stronie. Próbowała skoczyć z mostu kolejowego, na którym nie miało prawa nikogo być! A jednak. Do dziś nie wie, kto jej pomógł, nie pamięta jego twarzy, nie jest nawet pewna, czy z nim rozmawiała. Bez zawahania mówi jednak, że ktoś na pewno tam był. I że zesłał go Bóg.
Oto piąty materiał opublikowany w ramach mojego autorskiego cyklu poświęconego nadziei. W Roku Jubileuszowym postanowiłem oddać głos "Pielgrzymom nadziei" - ludziom, którzy nie tylko żyją nadzieją, ale również pokazują, skąd ją czerpią i jak pielęgnują.
***
Na rozmowę umawiamy się dyskretnie. Historia, której wysłucham, będzie najbardziej osobistą i delikatną ze wszystkich, które opisałem w mojej dziesięcioletniej pracy dziennikarskiej. Oto świadectwo silnej i odważnej kobiety, która przeżyła niewyobrażalną traumę, ale podniosła się i postanowiła o tym opowiedzieć.
Mężczyzna, który gwałci kobietę, odziera ją z nadziei
Beata trafiła do szpitala jako siedemnastolatka z powodu zapalenia wyrostka robaczkowego i w czasie hospitalizacji poznała starszego o piętnaście lat lekarza. Zaczęło się niewinnie, od zwykłego zauroczenia. On spodobał się jej, ona - jemu. Po rekonwalescencji umówili się na randkę - najpierw pierwszą, potem drugą i trzecią. Chociaż dziewczyna bardzo cieszyła się z tych spotkań, na jednym z nich sprawy niespodziewanie zaszły za daleko. Ona nie chciała niczego poza pocałunkami, on - przeciwnie. Nastolatka broniła się, ale starszy od niej mężczyzna był silniejszy. Zgwałcił ją.
Powiedzieć, że świat Beaty się zawalił, to mało. "Czułam się strasznie" - wspomina drżącym głosem, niemal przez łzy. Opowiada, że w ciągu jednego roku cztery razy chciała popełnić samobójstwo: raz przez okaleczenie ciała, dwa razy próbując skoczyć z mostu i raz przez zażycie tabletek. Jej wiara w Boga znikła niemal zupełnie. Nie tylko oskarżała Go o cierpienie, którego doświadczyła, ale całkowicie zwątpiła w Jego miłość. Nie mogła również liczyć na wsparcie rodziny, bo - jak wspomina - jedyne, co pamięta z dzieciństwa, to alkohol i przemoc.
A jednak w tym wszystkim nie została całkiem sama.
Nauczycielka wyciąga rękę
Osobą, która zauważyła, że stało się coś bardzo złego, była nauczycielka wychowania fizycznego. Wcześniej Beata chętnie jeździła na zawody sportowe. Nietrudno było więc dostrzec, że radosna i towarzyska dziewczyna wycofuje się z aktywności. Nauczycielka nie poprzestała jednak na samej obserwacji - zaproponowała wspólne wyjście na pizzę i szczerą rozmowę, podczas której wysłuchała wszystkiego, co dziewczynę spotkało.
Za jej radą Beata zgłosiła sprawę na policję i zgodziła się porozmawiać z psychologiem - oczywiście kobietą, ponieważ do mężczyzn czuła jedynie odrazę i nienawiść. Spotkania te jednak nie przyniosły ulgi. Jak wspomina, podczas sesji głównie płakała, a po szóstej lub siódmej uznała, że nie ma sensu ich kontynuować. Odpuściła.
Gwałciciel wychodzi z więzienia
Mniej więcej w tym czasie zapadał wyrok - gwałciciel dostał osiem lat. Dla Beaty było to stanowczo za mało. Co oznaczało te kilka lat wobec cierpienia i powracających prób odebrania sobie życia? Poza tym czas płynie szybko.
Gdy zbliżał się moment opuszczenia więzienia przez oprawcę, Beata wiedziała, że musi uciekać - w tak małej miejscowości na pewno prędzej czy później by się spotkali. Padło na Kraków.
Wobec dobroci przyszłego męża, echa przeszłości zaczynają słabnąć
Zamieszkanie w Krakowie nie było jedynie ucieczką z rodzinnego miasta, ale również spełnieniem wielkiego marzenia o mieszkaniu w tym mieście. Marzenia, które jakimś cudem przetrwało. Po przeprowadzce pojawiła się praca, a wraz z nią Krzysztof - pierwszy mężczyzna, do którego poczuła coś dobrego.
Beata wiedziała, że nie chce dłużej cierpieć ani być sama, ale ból i nie dająca się zagoić rana wciąż nie pozwalały zapomnieć o dramacie, który zniszczył jej życie. A jednak - wobec dobroci Krzysztofa, jego bezinteresowności i nieustannej gotowości pomagania współpracownikom - nawet echa przeszłości nieco przycichły. Dziewczyna w końcu zaryzykowała i zaprosiła go na wesele. Zgodził się. Dwa miesiące później poszli razem na kolejne wesele i zostali parą. Kilka lat później zaręczyli się.
"Przypadkowe" spotkanie
Krzysztof pochodził z katolickiej rodziny i było dla niego oczywiste, że ślub musi być kościelny. Beata również o nim marzyła, ale pojawił się problem. Jej relacja z Bogiem praktycznie nie istniała - od lat nie przystępowała do spowiedzi, nie miała też bierzmowania. Wszystko dlatego, że jako nastolatka stanęła w obronie młodszej siostry, która szykowała się do Pierwszej Komunii. Pracującemu w parafii księdzu nie podobał się sposób, w jaki dziewczynka czyta, a ponieważ Beata zaprotestowała, została wyrzucona z kościoła.
Teraz, stojąc u progu nowej drogi, widziała, że jeśli chce przyjąć sakrament małżeństwa, musi wiele nadrobić. Bardzo tego pragnęła, ale nie wiedziała, od czego zacząć. Była pewna jednego: jeśli ma coś robić, to szczerze i na serio - nie dla pozorów.
Wtedy Bóg sam się o nią upomniał.
Gdy spacerowała po krakowskim rynku, nagle ktoś ją zaczepił. Obejrzała się i zobaczyła mężczyznę w brązowym habicie - kapucyna. Nie wiedząc czemu, powiedziała, że musi iść do spowiedzi, a jej rozmówca natychmiast wskazał jej mały klasztor przy ulicy Loretańskiej. Beata nigdy więcej w życiu nie spotkała tego kapucyna, ale za jego radą poszła do spowiedzi. Ta jednak nie przyniosła przełomu. Demony przeszłości znowu się odezwały, a przestraszona dziewczyna nie była w stanie opowiedzieć o wszystkim. Nie bez znaczenia było również to, że miała mówić o tym obcemu mężczyźnie. Przełom nastąpił dopiero po bierzmowaniu - przy okazji kolejnej spowiedzi, która również odbyła się u kapucynów.
Spowiedź, która uzdrowiła relację z Bogiem
Tym razem Beata powiedziała na spowiedzi wszystko. Niczego nie ukrywała, nie owijała w bawełnę. Podczas długiej i trudnej rozmowy opowiedziała o gwałcie, żalu do Boga i rodzinie, której tak naprawdę nigdy nie miała. Wspomniała też o Krzysztofie i o tym, że nie wie, czy jest gotowa na małżeństwo. Dziś wspomina, że był to kluczowy moment - punkt zwrotny w jej życiu, który sprawił, że na nowo zaczęła wierzyć w Boga-Ojca - kochającego ją ponad wszystko. Wiedziała, że od tej pory już nigdy nie będzie sama. Miesiąc później Beata i Krzysztof zawarli małżeństwo.
Przebaczenie oprawcy nie przychodzi łatwo
Beata na pytanie, czy wybaczyła gwałcicielowi, odpowiada z żalem, że nie wie. Podkreśla jednak, że szczerze próbowała. Do tej pory widziała się z nim tylko raz, kiedy razem z Krzysztofem (wtedy jeszcze swoim chłopakiem), odwiedziła sklep w swojej rodzinnej miejscowości. Mówi, że w tamtej chwili, gdyby tylko miała pod ręką coś ostrego, wbiłaby to oprawcy w brzuch.
"Dobrze słyszysz - mówi. - Gdybym tylko mogła, zabiłabym go". Dziś, po latach, kiedy gniew jest mniejszy, ale rana boli nadal, Beata przyznaje, że bardzo chciałaby mu powiedzieć: "Wybaczam ci to, co mi zrobiłeś". Nie wie, czy kiedykolwiek to nastąpi, ale bardzo tego pragnie.
"Gdy próbowałam skoczyć z mostu, nie byłam sama"
Gdy pytam o relację z Bogiem i o to, skąd czerpała nadzieję, zapada milczenie. Po chwili Beata wraca do jednej z prób samobójczych. Miała zginąć sama, w ciemności, skacząc z mostu. Kiedy przeszła na drugą stronę barierki i robiła krok w ciemność, ktoś niespodziewanie pojawił się za nią, chwycił i ostrożnie pomógł z powrotem stanąć po bezpiecznej stronie. Jak podkreśla, próbowała skoczyć z mostu kolejowego, na którym nie miało prawa nikogo być! A jednak. Do dziś nie wie, kto jej pomógł, nie pamięta jego twarzy, nie jest nawet pewna, czy z nim rozmawiała. Bez zawahania mówi jednak, że ktoś na pewno tam był i że zesłał go Bóg.
"Wiem, że osoba na moście pojawiła się dzięki Bogu. Gdyby nie ona, nie byłoby mnie tu i nie rozmawiałbym z tobą. Bóg tak naprawdę cały czas był ze mną".
Dziś Beata nie ma najmniejszych wątpliwości, że Bóg nie tylko istnieje, ale również zajmuje najważniejsze miejsce w jej życiu. Jak przyznaje, doświadcza od Niego wiele dobra.
"Mam pracę, najcudowniejszego męża, poza którym nie widzę świata, wspólnotę i kierownika duchowego, korzystam z psychoterapii" - podsumowuje i jeszcze raz podkreśla, że Bóg wspierał ją nawet wtedy, kiedy wydawało jej się, że jest sama.
"Bóg istnieje i daje mi ogromne oparcie. Gdyby nie On, wiele dobrych rzeczy w moim życiu po prostu by się nie wydarzyło. Dziś staram się nie wracać myślami do tego, co było trudne, i nie obarczam Boga winą. Przeciwnie - jestem Mu wdzięczna, bo tylko dzięki Jego łasce żyję".
Imiona bohaterów zostały zmienione. Reszta wydarzyła się naprawdę.
***
Oto piąty materiał publikowany w ramach mojego autorskiego cyklu poświęconego nadziei. W Roku Jubileuszowym postanowiłem oddać głos "Pielgrzymom nadziei" - ludziom, którzy nie tylko żyją nadzieją, ale również pokazują, skąd ją czerpią i jak pielęgnują. Kolejny artykuł ukaże się we wtorek, 2 września. Zachęcam do lektury wstępu oraz pozostałych części:
Część 1: "Bóg przygotowuje dom dla opuszczonych". Kapucyni, mężczyźni z doświadczeniem bezdomności i wspólnota oparta na Ewangelii
Część 2: Duszpasterz skrzywdzonych: Chrystus również doświadczył przemocy seksualnej
Część 3: Himalaista Piotr Krzyżowski: Wierzę w Boga i dużo z Nim rozmawiam. Mamy bardzo swobodny kontakt
Część 4: Bp Artur Ważny: Możemy towarzyszyć ludziom, których życie się komplikuje. Punktem wyjścia nie jest stawianie warunków


Skomentuj artykuł