"Mesjasz" Netflixa i Eucharystia
Obejrzałem serial „Mesjasz”. Z początku miałem opory, ponieważ współczesne filmy religijne często bywają dla mnie rozczarowujące. A jednak ten ma w sobie coś intrygującego i ważnego. Dobrze wiedzieć, jak współczesna kultura zachodnia podchodzi do religii i relacji z Bogiem. To zapewne tylko jeden z przykładów.
Film okazał się inspirujący, ponieważ pozwolił mi głębiej spojrzeć chociażby na dzisiejszą Ewangelię i samą Eucharystię. Tego bym się akurat po nim nie spodziewał. Tak, nasz współczesny świat wcale nie jest całkiem zgniły. Może nawet rzucić ciekawe światło na rozumienie Ewangelii i wiary. Bo Bóg działa nadal w człowieku.
A czytamy dzisiaj o Jezusie, który przybył „w mocy Ducha” do swego rodzinnego miasta z pustyni. Na tej pustyni również prowadzony przez Ducha i równocześnie kuszony przez diabła. Co było celem tej próby? Aby Jezus przekonał ludzi za pomocą sztuczek i cudów, że jest Synem Bożym i Mesjaszem. Wydawałoby się, że tak pociągnie za sobą tłumy i „lepiej” zbawi świat. Jezus mocą Ducha odrzuca tę diabelską wizję.
Zaraz więc po pobycie na pustyni, idzie do synagogi w Nazarecie, gdzie zwyczajowo czytał Pisma święte i pojawia się po to, aby tam pośrednio powiedzieć, że jest Mesjaszem. Tak się złożyło, że sługa podał mu tekst proroka Izajasza. I tak jakoś wyszło, że natrafił na specyficzny fragment o zapowiedzianym Mesjaszu. I rzecz ciekawa, Jezus nie mówi: „Dziś na mnie spełniły się te słowa”, lecz „Dziś spełniły się te słowa”. Nie używa żadnych sztuczek, cudów, Nie skłania ludzi do wiary za pomocą cudowności. Nie obnosi się ze swoim byciem Mesjaszem. Odwołuje się do ich serca, do zaufania słowu. Nic więcej. Oni skojarzą te słowa z Nim albo nie. Tylko mam może nastąpić przyjęcie Go za Mesjasza.
I teraz jaki to ma związek z serialem „Mesjasz”? Otóż myślę, że to dzieło, które opowiada o współczesnym Mesjaszu (być może to sam Jezus) też podejmuje podobne wątki.
Najpierw demaskuje nasze oczekiwania i wyobrażenia o Bogu. Ciągle mamy bowiem głęboką potrzebę, aby Bóg zamanifestował wyraźnie swoją obecność. Czasem chcemy, by nas wyręczał z tego, co możemy zrobić. Oczekujemy cudownych interwencji, żądamy podświadomie, by nas przekonał naocznie. Gonimy często za cudownościami, kolejnymi znakami, uzdrowicielami, cudami, sądząc, że one zmienią nasze życie; chcemy uwolnić się od ciężaru szukania, odczytywania woli Boga, zrzucania odpowiedzialności na Boga; wolelibyśmy gotowe odpowiedzi podane na tacy. Niestety, serialowy „Jezus” nie za bardzo chce odpowiadać na te potrzeby, a czasem wręcz działa zaskakująco
Interesujące, że ów Mesjasz każe się pogodzić z tym, czego nie da się zmienić, często też przyjąć stratę, ale równocześnie chce, abyśmy rozpoznali i przyjęli to dobro, które póki co jest możliwe. Niesamowity jest finał wątku z dziewczynką chorą na raka. Matka sądziła (jak pewnie wielu z nas, by zrobiło), że Mesjasz uzdrowi córkę, a on (uwaga, tu spoiler, który może nieco zepsuć efekt) przekonuje to dziecko, aby skorzystało z ostatnich chwil bycia z jej ziemskim ojcem. Wraca do domu, ojciec czyta jej „Opowieści z Narnii”. Dziewczynka jest przeszczęśliwa. Po czym umiera.
Ciekawe jest (i to pewna nowość w stosunku do świata, w którym żył prawdziwy Jezus), starcie ateizmu, niewiary i buntu z istnieniem Boga. Najpierw dlatego, że wszystko próbuje się wyjaśnić naukowo, racjonalnie, zdroworozsądkowo. Wygląda to czasem żałośnie. Człowiek chce mieć nad wszystkim kontrolę. Bardzo często za buntem przeciw Bogu stoją jednak negatywne doświadczenia zła, straty, cierpienia, za które obwinia się przede wszystkim Boga. W głębi serca kryje się utajona tęsknota za Bogiem.
Serialowy Mesjasz potrafi przemówić do serca. Niezwykłe jest to, że porusza nawet te najtwardsze. Dociera tam, gdzie nikt nie może dotrzeć, do najskrytszych tajemnic, także do ludzkiej ciemności, bólu i cierpienia. Ale bez osądzania. Pokazuje ludziom, że jest w nich coś więcej niż to, co oni widzą.
I ostatnia rzecz (spośród wielu innych) w związku z tym obrazem. To, czy serialowy mężczyzna jest Mesjaszem czy nie, nie rozstrzyga się na podstawie samych faktów i tego, co widać. Wiara rodzi się w sercu. Reżyser przez cały czas podtrzymuje w widzu niepewność, czy ów „Mesjasz” jest oszustem, skrzywdzonym człowiekiem, a może inteligentnym, żądnym władzy nad duszami religijnym szarlatanem, który zna ludzkie religijne „niedojrzałości” i głębokie potrzeby, potrafi na nich umiejętnie grać i coś ugrać. A może jednak jest w nim coś więcej. Pojawiają się dyskretne, czasem bardziej spektakularne znaki, wobec których rozum pozostaje bezradny. Decyzja nie dokonuje się jedynie w oparciu o rozum.
Dlaczego widzę związek filmu z Eucharystią? Ponieważ na Eucharystii nie dzieje się żadne hokus-pokus, żadna sztuczka magiczna, nie ma spektakularnych przemian i przeżyć. Obecność i działanie Jezusa jako Boga i człowieka można uznać tylko dzięki ufności w Jego słowo. Albo ufam, że jest tak jak Jezus mówi, bo Go poznałem, albo nie ufam i poddaję się temu, co widzę i czuję. A widzę chleb i czuję w ustach chleb.
Zarówno Eucharystia jak i film „Mesjasz” otwierają nas na tajemnicę. I w obu przypadkach trzeba zająć wobec niej jakieś stanowisko. Podobnie jak mieszkańcy Nazaretu, którzy ostatecznie odrzucają „pośrednie” roszczenie Jezusa, że to On jest Mesjaszem. Wydał im się zbyt „swojski”, „nasz”, chłopak z sąsiedztwa, a nie Mesjasz na ognistym koniu.
Skomentuj artykuł