"Czy lubi pani pomagać?". Ksiądz Kaczkowski popatrzył na mnie z powątpiewaniem
Przez kilka ostatnich lat harowałam w sieci sklepów odzieżowych. Nienawidziłam tej roboty i w końcu odeszłam. Zrobiłam kurs terapii zajęciowej, wyszukałam miejsca, gdzie te umiejętności mogły być przydatne, napisałam życiorys i wysyłałam. Ten, który zapytał, uśmiechnął się. Stał w czarnej sutannie na korytarzu, uważnie mi się przyglądając. Publikujemy fragment książki "Żadne tam Hollywood. Opowieści o odchodzeniu" Rafała Grądzkiego.
Jest siódma rano. Po dwunastu godzinach nocna zmiana schodzi z dyżuru. Zbieramy informacje, omawiamy stan każdego z podopiecznych, ustalamy plany. Radio gra Abbę. Jakaś rodzina przyszła do kogoś w odwiedziny. Wchodzę na salę i pytam pana, czy jest głodny. Brak odpowiedzi. Podchodzę bliżej, nie oddycha. Przed kwadransem była u niego koleżanka. Nie zauważyła żadnych oznak nadchodzącego kresu. Musiał odejść ledwie kilka minut temu.
Pan nie ma rodziny. Kiedy umierał, nie było przy nim nikogo. Boli mnie to. Chwila przerwy. Wyciągam z torebki kanapkę, odwijam folię, odgryzam pierwszy kęs. Dzwonek. Pewnie trzeba komuś poprawić poduszkę, coś przynieść albo pomóc wstać z łóżka. Wchodzę do pokoju – dwie panie na sali – przewijam jedną, w tym samym czasie druga umiera. Jestem wściekła. To przecież nie jest hurtownia piwa ani kwiaciarnia.
Długo tu pracuję, ale nadal nie mogę pogodzić się z takim pstryk i po sprawie. I to dwukrotnie w ciągu jednego poranka. Koleżanka dzwoni, by powiadomić rodzinę. Ja przygotowuję ciało. Staram się zadbać o wszystko, bo dla tych, którzy niedługo się pojawią, widok zmarłej będzie jak zdjęcie w albumie. Przyjeżdżają, biegną, płaczą. My nie biegamy, to kindersztuba szkolenia. Dlaczego? Ludzie słyszą stukot drewniaków i myślą, że ktoś umiera.
Ci, którzy właśnie pojawili się na oddziale, jeszcze nie łączą faktów. Ich krewny nie żyje, ale oni śpieszą się tak, jakby mieli nadzieję, że za chwilę z nim porozmawiają. Znowu dzwonek. Ktoś prosi, by dać mu szklankę wody. Ale tak naprawdę nie chce być sam. Słyszał tupot butów i szlochy. Siadam i jestem. Tyle, ile trzeba. Wracam do dyżurki. Na stole wciąż leży kanapka z równym wcięciem ust na złączonych kromkach. Biorę ją i odgryzam kolejny kawałek.
Pozbawione szczypiorku cebulowe główki wystawały spomiędzy obierek, resztek obiadu i fusów od herbaty. Nie miałam serca ich tak zostawić. W tajemnicy przed dorosłymi wyciągnęłam je ze śmietnika, ułożyłam w pudełku i schowałam do szafki. Były takie zapomniane, samotne, przez nikogo niechciane. Popłakałam się, gdy po kilkunastu dniach zgniły. Myślałam, że je uratuję, ale tylko zasmrodziłam całe mieszkanie.
Miałam pięć lat i bardzo chciałam pomagać. Nie przepadałam za bieganiem po podwórku. Specjalnie broiłam, by dostać szlaban i móc w spokoju poczytać książkę. Mój pokój pełen był zabiedzonych zwierząt, wyciągniętych z piwnic, rowów i śmietników. Opiekowałam się nimi, jak potrafiłam. Czasem od znajomego weterynarza wyżebrałam jakieś lekarstwo na grzybicę lub ropiejącą ranę. Z domowej apteczki podkradałam bandaże. Szukałam domu tym, które udało się wyleczyć i oswoić. Rodzice nie pochwalali moich działań. Ciągle słyszałam, że jestem nieprzystosowana, nadwrażliwa i zbyt emocjonalna.
Okładka książki "Żadne tam Hollywood. Opowieści o odchodzeniu" (Wyd. WAM)
– Czy lubi pani pomagać? – pytanie było tak nagłe, że na chwilę straciłam rezon. Oczywiście, że lubiłam. Po to tu się zgłosiłam. Nie wiedziałam do końca, na czym ta pomoc miałaby polegać, ale chciałam, żeby innym było trochę lepiej. I żeby moja praca miała jakiś sens.
Przez kilka ostatnich lat harowałam w sieci sklepów odzieżowych. Nienawidziłam tej roboty i w końcu odeszłam. Miałam już dosyć tych machlojek, oszustw i pomiatania pracownikami. Zrobiłam kurs terapii zajęciowej, wyszukałam miejsca, gdzie te umiejętności mogły być przydatne, napisałam życiorys i wysyłałam. Ten, który zapytał, uśmiechnął się. Stał w czarnej sutannie na korytarzu, uważnie mi się przyglądając. Nie interesowały go wyplatanki, figurki i hafty, które zrobiłam, na dowód, że może jednak coś potrafię. Patrzył mi wprost w oczy i czekał na odpowiedź.
– Tak. Chcę być terapeutką. Na pewno przyda wam się ktoś taki jak ja.
Ksiądz Kaczkowski popatrzył na mnie z powątpiewaniem.
– Te gadżety – wskazał na koszyki – zupełnie mnie nie przekonują. Ale widzę spracowane ręce. I dobrze pani z oczu patrzy. Od kiedy może pani zacząć?
Był koniec 2010 roku. Puckie Hospicjum od kilku miesięcy przyjmowało podopiecznych. Dziewięć pokoi, kilkunastu pacjentów, dyżury w systemie dwanaście na dwadzieścia cztery od siódmej do dziewiętnastej albo od dziewiętnastej do siódmej. Porządek i rytm wyznaczały kolejne zadania.
Rano opis stanu pacjentów, uwagi dla następnej zmiany, raport z niestandardowych zachowań podopiecznych, potem toaleta tych, którzy nie zostali umyci wcześniej, śniadanie i pomoc tym, którzy nie są w stanie jeść samodzielnie. Krótka przerwa, żeby zjeść coś samemu. Powrót na oddział z rozpiską, komu zmienić pampersa lub opatrunek, komu przeczyścić rurki i przewody, komu zmienić worek przy cewniku lub ułożyć inaczej ciało, by zapobiec odleżynom. Niektórzy pacjenci wymagają gimnastyki, niektórzy ciszy i spokoju, ci bardziej samodzielni wychodzą na taras, żeby posiedzieć lub zapalić papierosa. Ci z kontaktem lubią pogadać. A jeśli nikt ich nie odwiedza, często proszą, by z nimi pobyć, potrzymać za rękę, uśmiechnąć się i wspomóc dobrym słowem.
O trzynastej obiad, potem znów pampersy i zmiana pozycji. My uzupełniamy wtedy papiery, a pacjenci odpoczywają, piją kawę, oglądają telewizję lub drzemią. O szesnastej dla chętnych msza, półtorej godziny później kolacja. Przed końcem dyżuru musi się znaleźć chwila na rozliczenia zużytych materiałów i leków. A potem już kawa i przejęcie obowiązków przez następną zmianę.
Szybko przekonałam się, że opieka to ciężka fizyczna praca. Nawet we trójkę trudno jest przenieść bezwładnego, stukilogramowego pacjenta z łóżka do mobilnej wanny, umyć go, wytrzeć, założyć czyste rzeczy, zmienić pościel i potem znów ułożyć na łóżku w wygodnej dla niego pozycji. Albo uspokoić nielogiczną panią, która poza rakiem ma jeszcze alzheimera w stadium dementywnym i na dokładkę zaawansowaną pląsawicę.
Wracałam skonana do domu i zajmowałam się gotowaniem, praniem, sprzątaniem, pomaganiem dzieciom w lekcjach. Dzień, przerwa, noc, przerwa, dzień i tak dalej. Noce były inne. Wieczorna toaleta kończyła się najczęściej przed dwudziestą drugą. Puste korytarze tonęły w półmroku. W ciszy słychać każde wołanie, jęk czy pochrapywanie. Jeśli było spokojnie, miałam czas na posiłek i długie nocne rozmowy.
Czasem – zwłaszcza latem – niektórzy pacjenci lubili wychodzić na taras i patrzeć w mrok. Wtedy najczęściej się otwierali. Częściej jednak – zamiast rozmów – zajmowałyśmy się pacjentami, którzy zapominali o tym, że już od kilku miesięcy nie wstawali, zdejmowali z siebie opatrunki albo pampersy, wyciągali worki stomijne albo cewniki, wychodzili z pokoju i nie mogli z powrotem do niego trafić lub zwyczajnie dzwonili, bo chcieli się przekonać, że nie są sami. Najtrudniej było zaakceptować śmierć.
Skomentuj artykuł