Jedna, nawet nie moja, pomarańcza. Uważne spojrzenie. Kilka słów. Drobny gest, który kosztuje tyle, co nic. Coś, co zrobię dzisiaj, może uratować świat. Albo czyjeś życie. Mam to na wyciągnięcie ręki! W każdej chwili. I nie potrzebuję do tego czasu, o który tak zawsze trudno, wykształcenia, zdrowia, energii, pieniędzy, zdolności, przygotowania, koneksji, a nawet wiary w siebie. To jest moja strefa wpływu - pisze Monika Górska w swojej nowej książce "Zaufaj i puść".
Jak opowiada Monika, pomysł, by napisać książkę o ścieżce zaufania, na którą każdy może wejść, przyszedł do niej sam, w Nazarecie, po tym, jak spontanicznie postanowiła polecieć do Ziemi Świętej i samotnie przemierzała Szlak Jezusa. To bardzo szczera opowieść o zaufaniu, lęku, miłości, o tym, jakie cuda potrafi przynieść działanie, do którego efektów się nie przywiązujemy, pozwalając, by największy wpływ na nie miał sam Bóg. Opowieści z miejsc, w których żył, kochał i nauczał Jezus to niezwykłe historie, które mogą przydarzyć się wszystkim - o ile tylko potrafią zobaczyć znaki, jakie nieustannie zostawia im pełen miłości Stwórca.
W ramach adwentowej serii z Moniką Górską publikujemy fragment książki, objętej naszym patronatem.
Moc małych, drobnych gestów. To one wywołują dobro
Wczesnym popołudniem jadę z Hajfy do Nazaretu. Siostry sprawdziły autobusy, to niecała godzina jazdy. Trochę panikuję, bo gubię się w takich krajach, w których nie znam języka, a jeszcze bardziej – alfabetu. (…) Jeszcze z moją orientacją w terenie. No i... samotna kobieta... Narrator w mojej głowie tak lubi mi przeszkadzać, kiedy chcę się właśnie skupić na linijkach zapisanych przez Najlepszego Scenarzystę Świata. Przecież podróżuję po świecie prawie od pół wieku... Jak to jest, że nagle o tym zapominam i słyszę tylko jego podszepty, jakbym przestrajała się na zupełnie inne fale? Że przestaję widzieć światło, a widzę tylko cień?
Kiedy wysiadam na dworcu autobusowym w Hajfie, za Chiny nie mogę z hebrajskich krzaczków odczytać numeru autobusu. Chodzę od Annasza do Kajfasza. Szukam kogoś, kto mi podpowie, którym autobusem dojadę do Nazaretu. W końcu jakimś cudem wsiadam w ten mój. Jedziemy sprawnie, ale na wjeździe do miasta utykamy w korkach. Autobus posuwa się w tempie 5 km/h i co chwilę się zatrzymuje. A ja coraz bardziej się denerwuję, że nie dość, że nie zdążę na wieczorne modlitwy, to jeszcze będę musiała czekać pod klasztornym murem. W końcu dojeżdżamy do skrzyżowania. Kierowca pokazuje mi przystanek po przeciwnej stronie, tam, gdzie droga idzie dość stromo pod górę. Jeszcze jedna przesiadka i będę u sióstr.
Oddycham z ulgą. Czekam na autobus. Zazwyczaj w takich sytuacjach zaglądam ludziom w oczy, uśmiecham się, czasem zagadnę. Ale tutaj stoję jak kołek. To jednak inna kultura. Nie wiadomo, jak ktoś to zrozumie. Poza tym jestem zmęczona, zaczynałyśmy z siostrami dzień o szóstej rano. A tu już ciemno. I plecak ciężki...
Na przystanku pojawia się jakaś dziewczyna. Potem druga i trzecia. Widać, że Arabki, ale bez chust. Tłumek czekających rośnie, a autobusu jak nie było, tak nie ma. Nagle podchodzi do mnie jedna z tych dziewczyn i pyta łamaną angielszczyzną, dokąd jadę. Bo jeśli tak długo ten autobus nie przyjeżdża, to może coś się stało.
– Jadę do sióstr karmelitanek, tam na górę.
– Aaa, wiem. To może jak moja mama podjedzie tu wcześniej, to nas zabierze, OK?
Miło, że proponuje. I na szczęście kobieta! Może zdążę do sióstr na czas? Stoję tam i stoję, i nagle słyszę:
– To co? Jedziesz?
Tak się zamyśliłam, że nawet nie zauważyłam, jak na przystanku zatrzymało się jakieś auto. Kiwają z niego do mnie córka i jej matka. Chyba zaryzykuję. Wsiadam. Wszyscy znają tu karmelitanki, a mama codziennie chodzi do kościoła tuż obok.
– Do meczetu? – upewniam się.
– Nie, do kościoła katolickiego.
Arabka? Dziwne – myślę.
Wąska uliczka ostro wspina się w górę. Już jesteśmy na miejscu. Wysadzają mnie pod samą bramą. A we mnie wzbiera fala wzruszenia. Od jakiegoś już czasu myślę o tym, jak wiele potrafią zmienić takie małe, drobne gesty. Ile dobra wywołać. Nie chodzi o nic wielkiego. Zwolnienie kroku, kiedy tamta pani chce stanąć przede mną w kolejce, przepuszczenie tego kierowcy z bocznej ulicy, modlitwa za tę zapłakaną dziewczynę na moście albo za tamtego starszego pana, który biegnie do tramwaju. Żeby zdążył. Porozumiewawczy błysk oka do zmęczonej kasjerki. Uśmiech, a nawet cień uśmiechu. Uspokajające muśnięcie ramienia. Mocniejszy niż zwykle uścisk dłoni...
Drobiazgi, które spychamy w głowie na pobocza autostrady poświęcenia
Szukałam dla tych drobnych gestów nazwy. I wydaje mi się, że znalazłam: mikroczynki. Jak drobinki dobra, jak okruszki dobrych uczynków. Subtelne jak pocałunek motyla. Tak ulotne, że prawie niewidzialne. Spychane niedbale w głowie, gdzieś na pobocza autostrad poświęcenia, ofiary, heroizmu. Bo przecież stać mnie na wiele więcej. A jeśli właśnie mnie nie stać? Albo nie stać akurat teraz?
I wtedy wracam do teorii chaosu. Z jej niezwykłą wrażliwością na warunki początkowe. Z jej porządkiem udającym przypadkowość. Z jej nieprzewidywalnością dla jednostek i przewidywalnością zmian dla całych systemów, która w obserwacjach matematyka i meteorologa Edwarda Lorenza przybrała kształt skrzydeł motyla... I ze zdumionym wzruszeniem odkrywam, że motyl to symbol radości, lekkości, natchnienia, oświecenia, pięknej przemiany, zmartwychwstania i przebudzenia się w miłości do całego świata. I nagle porusza mnie myśl, że jedna pomarańcza podana kobiecie z urwaną siatką, na rogu Krasińskiego, jak uderzenie skrzydeł motyla może wywołać ogromną falę. Tsunami czułości w Uttar Pradesh.
Jeden drobny mail albo post może uruchomić lawinę dobra, w wyniku której spadnie dramatyczna pięćdziesięciopięcioprocentowa inflacja na Sri Lance, a jej mieszkańcy znowu będą mogli kupić coś do jedzenia, lekarstwo czy benzynę. A dyskretne zwrócenie uwagi kobiecie w ciąży przy huśtawce, że ma zadartą od tyłu spódnicę, może wywołać huragan człowieczeństwa, którego efektem będzie uwolnienie stu ośmiu kobiet ukraińskich z niewoli rosyjskiej. A kto wie, może nawet zakończy wojnę?
Jedna, nawet nie moja, pomarańcza. Uważne spojrzenie. Kilka słów. Drobny gest, który kosztuje tyle, co nic. Czterech prostych rybaków na początek wystarczyło, żeby Dobra Nowina objęła cały świat... Dwa chleby i pięć ryb, żeby nakarmić tysiące... Coś, co zrobię dzisiaj, może uratować świat. Albo czyjeś życie. Mam to na wyciągnięcie ręki! W każdej chwili. I nie potrzebuję do tego czasu, o który tak zawsze trudno, wykształcenia, zdrowia, energii, pieniędzy, zdolności, przygotowania, koneksji, a nawet wiary w siebie.
To jest moja strefa wpływu. A jakie to cudowne uczucie, kiedy niespodziewanie dostaję się także w taką strefę wpływu kogoś innego. Przecież tym razem nawet nie prosiłam o pomoc. Ani Sharifa w samolocie, ani tej młodej sympatycznej Arabki. Nawet nie wpadłam na to, żeby ich prosić. No ale... ten pierwszy raz to mógł być przypadek, ale ten drugi? A jak się potem dzieją kolejne, to już naprawdę zaczynam się zastanawiać: O co w tym wszystkim chodzi? Panie Boże, to Ty tak się o mnie troszczysz?
Dzwonię do furtki karmelitanek, nieco schowanej w długim, wznoszącym się razem ze wzgórzem, grubym murze z żółtych kamieni. Przez głowę przelatują mi podobne historie, przy których czułam, że Najlepszy Scenarzysta Świata troskliwie otwiera przede mną furtki, których sama bym sobie raczej nie otworzyła.
---
Tekst jest fragmentem książki Moniki Górskiej "Zaufaj i puść", wydanej przez Fabrykę Opowieści. Śródtytuły pochodzą od redakcji. Książka jest objęta patronatem przez DEON.pl.
Skomentuj artykuł