„Ciało było moim wrogiem”. Brak akceptacji ciała to problem, który bagatelizujemy
Amelii głodzenie dawało ulgę. Ania od 14. roku życia walczyła ze swoimi zbędnymi kilogramami. Ewa traktowała swoje ciało jak wroga. Problem z akceptacją własnego ciała albo wręcz nienawiść do niego nie jest czymś, co można "wyleczyć" poprzez diety, ćwiczenia czy interwencje specjalistów w zakresie medycyny estetycznej.
Informacje zawarte w raporcie WHO, według których polska młodzież ma poważne trudności związane z akceptacją własnego ciała, z jednej strony były cytowane przez wiele mediów, ale z drugiej - liczne osoby potraktowały tę informację jako dowód na to, że dzisiejsi młodzi „nie mają prawdziwych problemów”.
Jednak historie osób, które przez pewien okres w swoim życiu nienawidziły własnego ciała - lub nienawidzą go w dalszym ciągu - pokazują, że jest to prawdziwy i bardzo poważny problem.
Amelia, 31 lat. „Głodzenie się dawało mi ulgę”
Odkąd pamiętam byłam ambitna - wiele wymagałam od siebie i innych. Chodziłam do szkoły baletowej - jak większość dziewczyn marzyłam o tym, że zostanę solistką i sceny świata staną przede mną otworem. Pracowałam bardzo dużo - z zacięciem uczyłam się zarówno tych zwykłych przedmiotów, jak i tańca klasycznego. Jednak zawsze miałam poczucie, że albo pracuję za mało, albo że jestem nie dość utalentowana.
Kiedy zaczęłam dojrzewać i zaczęło się zmieniać moje ciało, coś się nagle we mnie złamało. Podczas jednej nocy dostałam czegoś, co chyba przypominało atak paniki - wyobrażałam sobie, że stracę kontrolę nad tymi zmianami, dostanę wielkich bioder i biustu, że nie będę mogła poradzić sobie podczas lekcji, oderwać stóp od podłogi. To było tak przerażające jak nic nigdy w moim życiu. Zaczęłam się głodzić. Obsesyjnie mierzyłam swój biust i ramiona. Miałam wrażenie, że przy wszystkich tancerkach, aktorkach i modelkach wyglądam jak kupa tłuszczu.
Kiedy coś nie wychodziło mi w tańcu, zwalałam odpowiedzialność na to, że zbyt dużo ważę. Nauczyciele za bardzo nie pytali o co chodzi, bo nie mdlałam ani nic z tych rzeczy - jedna nauczycielka powiedziała tylko, żebym nie dawała się zjeść stresowi - pewnie przyjęła, że po prostu mam dużo nerwów, co po części było prawdą. Rodzice z kolei to jeszcze inny temat - niby nigdy nie naciskali na to, żebym uczyła się baletu, ale potem wymagali konsekwencji, porównywali mnie z innymi.
Kiedy byliśmy na wakacjach w Jastarni i zjadłam gofra, tata - niby żartem - powiedział, że jeszcze kilka takich porcji i będę mogła pożegnać karierę i zostać pulchną sekretarką. Dobrze, że nie było wtedy instagrama, bo pewnie porównywałabym się ze wszystkimi instagirls…
Muszę przyznać, że to głodzenie się dawało mi ulgę, czułam się wtedy lekko i czysto. Wydawało mi się, że moje ciało może przekraczać jakieś bariery, że ja mogę oprzeć się czemuś szkodliwemu - tym szkodliwym czymś była dla mnie wtedy potrzeba jedzenia. Miałam satysfakcję z tego, że byłam w stanie się kontrolować. Tak, miałam anoreksję. Chorobę zauważyła moja ciocia, którą widywałam bardzo rzadko, ale która gdy kiedyś przyjechała w odwiedziny do rodziców, zwróciła uwagę na to, że nie wyglądam normalnie. W końcu trafiłam do psychiatry i na kilka tygodni na oddział. Tu chcę powiedzieć, że wcale nie było tam źle, nawiązałam kilka przyjaźni. Skończyła się moja kariera baletowa - po prostu zawaliłam egzaminy. W szpitalu i zaraz po wyjściu z niego przecież nie ćwiczyłam…
Teraz tańczę rekreacyjnie z moim partnerem, a niedawno ukończyłam dietetykę i chcę rozwijać się w tym kierunku. Chciałabym jednak nie tyle pomagać innym chudnąć, co pokazywać, jak żyć zdrowo. Pragnę mówić młodym ludziom, żeby nie dążyli do ideału, bo on nie istnieje. Że można być szczęśliwym będąc chociażby grubszym. Ja teraz nie liczę kalorii, czasem zjem chipsy albo wypiję słodzony napój - i jestem szczęśliwsza niż wtedy, gdy obsesyjnie dbałam o odpowiednie odżywianie i gdy martwiłam się opinią rodziców i nauczycieli. Myślę, że jestem dużo zdrowsza.
Anna, 31 lat. Ciało było czymś, co trzeba poskromić
Ciało było dla mnie przez większość dorosłego życia czymś, z czym trzeba się zmagać, walczyć, poskromić, co jest dla mnie jakąś przeszkodą (w relacjach, w tym jak odbierają mnie inni). Mniej więcej od 14. roku życia podejmowałam próby utraty zbędnych kilogramów, które potem odrabiałam z nawiązką. Jednocześnie w latach nastoletnich brakowało mi nie tylko wiedzy, jak mogłabym się ubierać tak, by odciągać uwagę od moich (urojonych lub nie) niedoskonałości, ale też ze względu na sytuację finansową w domu nie ubierałam się tak jak chcę, tylko w to co miałam – to pogłębiało niepewność związaną z wyglądem.
W szkole podstawowej nie byłam dzieckiem odstającym od normy w zakresie wagi, ale zaczęło się to zmieniać mniej więcej w 5.-6. klasie - zaczął mi rosnąć biust i pojawiły się komentarze od dziewczyn z klasy, że to nie biust, tylko tłuszcz. W gimnazjum zaczęłam zajadać stres, co w oczywisty sposób przełożyło się na moją wagę. W liceum udało mi się schudnąć, ale problemy rodzinne i liczne stresy spowodowały, że zajadanie stresu wróciło. Teraz widzę korelację między stresem, objadaniem się, spadkiem samooceny i zajadaniem się – wtedy nie było to jednak dla mnie jasne.
Moi rodzice zauważali momenty, w których moja waga rosła, ale nie podejmowali ze mną zbyt wielu rozmów na ten temat- słyszałam przez ścianę „narady” co z tym zrobić, pamiętam że mój tata użył kilka razy nacechowanych negatywnie określeń tego, jak wyglądam. Moja mama raczej starała się ograniczać dostęp do słodyczy, ale nie prowadziła ze mną rozmów na ten temat. Możliwe, że działo się tak, gdyż sama cierpiała na anoreksję jako młoda kobieta - nie chciała wywierać presji. Tata natomiast teoretycznie chciał bym schudła, ale praktycznie podsuwał mi różne przekąski…
W szkole nie spotkałam się z wyśmiewaniem ze względu na moją wagę. Za to zdarzyło mi się usłyszeć od obcych osób w komunikacji miejskiej że wyglądam „jak świnia”. Porównywałam się z koleżankami ze szkoły przez całe gimnazjum i liceum, mimo dużych sukcesów naukowych i bycia raczej lubianą osobą, czułam się nieciekawą „szarą myszką”, ale przede wszystkim uważałam, że moja waga jest jednym z głównych powodów, dla których nie podobam się chłopakom. Pamiętam, że próbowałam sobie jakoś tłumaczyć że „w końcu znajdzie się ktoś kto zwróci na mnie uwagę mimo mojej wagi i nie będzie mu to przeszkadzać”. Powiedziałam to kiedyś mojemu tacie – miałam wtedy chyba 17 lat – a on odpowiedział: „no cóż, możesz się łudzić”.
Czuję, że toksyczna kultura diet i obsesji wyglądu narobiła szkód w mojej psychice, które dopiero teraz, po trzydziestce, uczę się naprawiać.
Lata później wytłumaczył mi że chodziło mu o chłopaków w wieku nastoletnim którzy jego zdaniem zwracają ogromną wagę na wygląd, a nie mężczyzn w ogóle. Bardzo długo nosiłam te słowa w głowie. Moje koleżanki były dla mnie zazwyczaj wspierające. Było to bardzo miłe, ale nie do końca wierzyłam w ich słowa (myślałam, że mnie tylko pocieszają), a poza tym i tak nie ma to znaczenia i nie ukryje faktu, że jestem gruba. Właściwie wszystkie te problemy, które zaczęły się w wieku nastoletnim eskalowały przez kolejne 10 lat mojego życia. Trudno powiedzieć w jakim stopniu, ale na pewno udaremniały próby wejścia w związek.
Mając już ponad 25 lat przy kolejnym nieudanym zauroczeniu wpadłam w naprawdę okropny kryzys samooceny, a im większy kryzys i stres – tym więcej jadłam. I tyłam. Od mniej więcej roku, dwóch, mam dobre relacje z ciałem. Jest to efektem mojej ciężkiej pracy, bardzo dużo czytałam książek i blogów o ciałopozytywności (Galanta Lala, z książek – „ Obsesja piękna” Renee Engeln, „Things no one will tell fat girls” JesBaker) i oswajałam się z myślą o tym, że może zawsze będę większa niż inne i to jest OK. Jak długo jestem zdrowa (a jestem), nie muszę z moim ciałem walczyć, mogę o nie dbać. W tym duchu udało mi się przez ostatnie lata schudnąć 20 kilogramów.
Doceniam to, co moje ciało potrafi i jestem wdzięczna za to, że jest zdrowe. Niedawno podjęłam terapię i kwestia mojej samooceny jest czymś, nad czym chcę pracować ze specjalistą. Czuję, że toksyczna kultura diet i obsesji wyglądu narobiła szkód w mojej psychice, które dopiero teraz, po trzydziestce, uczę się naprawiać.
Ewa, 37 lat. „Brzydziłam się swoich dłoni”
Moja chora relacja z ciałem zaczęła się chyba już w niemowlęctwie - oczywiście doszłam do tego później. Moja matka wszystkiego się brzydziła - kiedyś przy koniaku powiedziała, że przewijanie dziecka (czyli mnie) na szczęście ogarniała babcia, bo te ciągle zasrane pieluchy to było coś okropnego. Jednak to w wieku nastoletnim miałam najgorsze myśli i uczucia związane z ciałem. Często słyszałam wtedy od matki, że nie powinnam dopuszczać do sytuacji, aby ktoś mógł poczuć ode mnie zapach inny niż perfumy albo proszek do prania. Krytykowała mnie, gdy jadłam zbyt dużo publicznie - zawsze twierdziła, że kobieta w towarzystwie może zjeść co najwyżej połowę tego, co mężczyzna, aby nie mieć potem rewolucji w żołądku. Matka kazała mi także ciągle myć ręce.
Krytyka wyglądu? Oczywiście również była. Nie było tygodnia, żebym nie usłyszała, że moje włosy sprawiają wrażenie przez cały czas tłustych, że mam za duże biodra żeby nosić biodrówki jak zgrabniejsze dziewczyny albo że mam obwisłe ramiona jak u „starej baby”. Marzyłam o tym, że jak zarobię pieniądze, to zrobię sobie lifting piersi i przeszczep włosów. Moje ciało było moim wrogiem przez wiele lat. Brzydziłam się swoich dłoni - miałam nerwicę związaną z koniecznością ciągłego ich mycia gorącą wodą i mocnym mydłem, przez co czasem te ręce były podrażnione do krwi - mówiłam, że mam alergię.
Moje ciało było moim wrogiem przez wiele lat.
Nieustannie byłam na diecie, stosowałam balsamy ujędrniające w wieku trzynastu lat. Bez przerwy czułam się brudna, wstydziłam się podczas spotkania wyjść do toalety - bo tam robi się „brudne” rzeczy. Dopiero w wieku 29 lat miałam pierwszy poważny związek. Relacje z mężczyznami były dla mnie katorgą - kiedy ktoś mnie obejmował miałam poczucie, że wyczuwa wałki tłuszczu i tej obwisłej skóry, którą miałam pod ubraniem.
Zresztą przyjaźnie też były dla mnie trudne - wspólny wypad nie wchodził w grę, bo musiałabym chodzić do łazienki, przebierać się, może pokazać bez umytych włosów… Zdecydowałam się się na pracę nad sobą gdy wyszłam za mąż i podejrzewałam, ze mogę być w ciąży - byłam przerażona wizją tycia, pękania skóry i oczywiście porodu. Najpierw było farmakologiczne wygaszanie nerwicy (okazało się, że akurat wtedy nie byłam w ciąży) - tego mycia rąk, włosów i poczucia że brzydko pachnę. Trochę pomogło, ale konieczna była też dłuższa psychoterapia. Celem było to, żeby przestać nienawidzić swojego ciała.
Pracuję na to dalej - zwłaszcza, że teraz mam córkę, której chciałabym przekazać, że ciało nie jest przedmiotem i nie musi być idealne. Dzisiaj nie wstydzę się tego, że posiadam cielesność i nie czuje się brudna z powodu fizjologii. Nie czuję już potrzeby odchudzania się i ujędrniania. Moja matka uważa, że po porodzie się zapuściłam - ale ja tak naprawdę rozkwitłam wewnętrznie. W sumie nikt nie musi tego rozumieć.
Problem z akceptacją własnego ciała albo wręcz nienawiść do niego nie jest czymś, co można “wyleczyć” poprzez diety, ćwiczenia czy interwencje specjalistów w zakresie medycyny estetycznej. Wszystkie osoby zmagające się z tą trudnością zasługują na to, by uzyskać profesjonalną pomoc psychoterapeutyczną. Ciało mamy jedno na całe życie - dlatego też warto jest mieć z nim dobrą relację.
Imiona i niektóre szczegóły zostały zmienione.
Skomentuj artykuł