Co by się stało, gdyby Pan Bóg wyłączył dziś internet?
Dotychczasowe doświadczenia pokazują, że internet uwodzi mnie niepostrzeżenie. Zaczyna się od nałogowego zerkania w smartfona, przeżywania emocji wywołanych tym czy innym artykułem, potem przychodzi pokusa porównywania się z innym i próbowanie bycia ze wszystkim na bieżąco, a kończy na frustracjach i ogólnym zniechęceniu.
Usłyszałam gdzieś kiedyś zdanie, które znalazło stałe miejsce w moim osobistym rachunku sumienia: „Co by było, gdybyś obudziła się tylko z tym, za co podziękowałaś poprzedniego wieczora?”. Lubię je, bo wyostrza duchowy wzrok, popycha do spojrzenia w głąb siebie i uzmysławia, jakimi szczęściarzami jesteśmy. No i zmusza do refleksji, a stąd tylko krok od decyzji, które mogą zmienić nasze życie.
Kiedy więc raz po raz słyszę od znajomych wyrazy uznania, że potrafię sobie zaaplikować odwyk od internetów, aż ciśnie mi się na usta: „A co by było, gdybyś jutro obudził się w świecie bez internetu?”.
Człowiek jest ograniczony
Kilka miesięcy temu „świat” żył awarią Facebooka. Przez kilka godzin opadły kurtyny i każdy mógł zobaczyć, kto tak naprawdę prowadzi dany profil. Jednym pokazało to interesujące powiązania, innych pozbyło złudzeń, że ich ulubieni celebryci są Masterami Organizacji i oprócz tego, że pracują, trenują, świetnie wyglądają, pielęgnują swoje związki i bywają tam, gdzie piękni i sławni bywać powinni – to jeszcze znajdują czas, by dzielić się tymi wszystkimi aktywnościami w internetach. Mnie osobiście ta awaria tak zwyczajnie cieszyła. Bo takich przypomnień, że wirtualny świat wypełniają nasze projekcje, a nie krew i kości – naprawdę nigdy dość.
Dla jasności: to nie jest tak, że w internecie widzę samo zło. Jak ze wszystkim – to nie narzędzie czyni z nas głupców i zbrodniarzy, ale nasza decyzja, jak z niego korzystamy. Doceniam więc jego wszelkie dobrodziejstwa, ale nie jestem ślepa na to, jak wiele radykalizmów, podziałów, wykluczeń i samotności cyfrowa rewolucja ze sobą przyniosła. I choć mam to szczęście obracać się w środowisku, w którym Facebook traktowany jest jak współczesny słup ogłoszeniowy, a nie proteza więzi międzyludzkich, to wiem, że wirtualne macki są bardzo podstępne. I nawet jeśli bardzo dbamy o to, by messenger nie zastąpił nam przyjemności rozmowy oko w oko z drugim człowiekiem, to smartfonowy złodziej czasu i uwagi bywa niezwykle skuteczny.
Decydując się na małżeństwo, weszłam jednak na jasno określoną ścieżkę mojego powołania. To główna autostrada, którą staram się dotrzeć do Nieba. I dbanie o nią jest moim priorytetem. Dalej są: Rodzina, Przyjaciele i Wspólnoty, w których wzrastam. Dostałam też od Boga określone talenty, które staram się rozwijać i wykorzystywać, w związku z tym naprawdę na nudę nie narzekam. Wręcz przeciwnie, mój ukochany – Jezus Żartobliwy – za każdym razem, gdy z satysfakcją pomyślę, że chyba wreszcie robię to, co On ode mnie chce, podsuwa mi nowe wyzwanie. I nieustannie szepcze: liczy się relacja, więź, człowiek!
Staram się więc być wystarczająco dobrą żoną, mamą, córką, przyjaciółką, pracownikiem, katoliczką – według Jego wskazówek. Te różne role wymagają mojej uwagi i zaangażowania. Czasu. Sił. Pomysłów. A dotychczasowe doświadczenia pokazują, że internet uwodzi mnie niepostrzeżenie. Zaczyna się od nałogowego zerkania w smartfona, przeżywania emocji wywołanych tym czy innym artykułem, potem przychodzi pokusa porównywania się z innym i próbowanie bycia ze wszystkim na bieżąco, a kończy na frustracjach i ogólnym zniechęceniu. Kiedy w głowie pojawia mi się myśl, że ludzie są źli, a świat powinien się już skończyć – to ewidentny znak, że trzeba się ewakuować. Dzieje się tak zawsze, kiedy zbytnio oddalam się od tego, co żywe i prawdziwe. Od drugiego człowieka z krwi i kości. Dlatego osobiście brak konta na Facebooku jest dla mnie wyrazem pewnej wolności i … dyscypliny życia.
Kwestia zasad
Znam (i podziwiam!) ludzi, którzy, będąc na bieżąco ze wszystkimi nowinkami komunikacyjnymi, pozostają absolutnie nieskażeni wirusem nierealnych oczekiwań i pragnień, lęków i wewnętrznego rozdygotania. Ja, żeby mu nie ulegać, muszę niestety raz na jakiś czas wybywać na odwyk i trzymać się mocno zasad zdrowego korzystania z internetu. W moim przypadku sprowadzają się one do następujących punktów:
- Módl się bez komórki w ręku (codziennie korzystam z aplikacji modlitewnych i bardzo je sobie cenię, ale staram się pilnować, by nie brakowało mi spotkań tette a tette z Górą bez żadnych „pośredników”).
- Buduj na Skale, na tym, co rzeczywiste, realne, pewne. Swoje poczucie własnej wartości funduj na Bogu, a nie na tym, co przeczytasz w komentarzach.
- Daj sobie czas – nie musisz być stale online, nie musisz reagować natychmiast na każde powiadomienie, mejla czy sms, nie musisz mieć zdania na każdy temat (jestem przekonana, że byłoby o wiele mniej sporów i głupot, gdybyśmy za każdym razem dali sobie prawo do namysłu nad tym, co, komu i gdzie piszemy). Do wolności stworzył nas Bóg!
- Wysypiaj się i dbaj o jakość swojego snu (co oczywiście nie dotyczy okresów niemożliwych do wyspania, np. ząbkowania dzieci).
- Pielęgnuj dialog (sztuka, której uczę się od lat i pewnie do śmierci będę; w tym przypadku chodzi o to, by o tym, co ważne, miłe, dobre, trudne mówić bezpośrednio drugiemu człowiekowi, a nie tylko komunikować via sms, e-mail czy w inny sposób; to w ogóle dobra zasada: jeśli możesz coś drugiemu powiedzieć, to to mów, a nie pisz).
- Karm się tylko dobrym słowem (a najlepiej: Słowem).
- Korzystaj z internetu świadomie – czytając myśl, myśl, myśl. Pamiętaj, że w sieci dajemy się poznać tyle, ile chcemy i że niestety tak, jak papier wszystko zniesie, tak wirtualna przestrzeń pomieści każdą bzdurę i ohydę.
- Określ wyraźnie w czasie i przestrzeni strefy wolne od sieci (np. wspólne posiłki, spotkania z drugim człowiekiem, sypialnia). I walcz o nie jak o niepodległość Bo – raz jeszcze – do wolności stworzył nas Bóg
- Jeśli czujesz irytację na swoich bliskich, że nie są tacy, jak być powinni, że nie możesz dokończyć czytania czegoś w internecie, że świat jest pełen podłości, to znak, że powinnaś iść do spowiedzi. Nie zwlekaj.
Trzymanie się tych zasad porządkuje MOJĄ relację ze smartfonem W Twoim przypadku przydatne mogą być oczywiście inne punkty. Niemniej wydaje mi się, że najgorsze, co można zrobić, to nie mieć żadnych zasad i korzystać z dobrodziejstwa sieci zupełnie bezrefleksyjnie.
Jezus a pokusa zasięgu
No i jeszcze jedno. To nie jest tak, że pisząc bloga, nie chcę, by moje wpisy docierały do ludzi Jestem przekonana, że większość z nas, która poświęca swój czas na tworzenie tekstów w tej sferze, siadając do klawiatury, myśli o Czytelnikach, o tym, do kogo ma być dany tekst i co nim chcemy zrobić. Moim celem jest wrzucać w internetowe odmęty, jak najwięcej dobra. Po prostu. Traktuję to jako jeden ze sposobów wychodzenia do drugiego człowieka, wykorzystywania swoich talentów i dzielenia się tym, czego z Góry doświadczam.
Wiem, że jak Pan Bóg będzie chciał, to zrobi z mojej pisaniny pożytek. Ale mam przy tym (dotkliwą czasami :-)) świadomość, że wbrew pozorom internet jest bardzo ograniczony. Przytłacza nadmiarem możliwości, polaryzuje, nie sprzyja dialogowi i budowaniu trwałych więzi. Kusi wygodą komunikowania. A komunikowanie z drugim człowiekiem rzadko kiedy jest wygodne. Najlepszy z Mężów często mawia, że „ciepło, miło i wygodnie” to jest w piekle Poza tym sieć daje fałszywe poczucie intymności i sprawczości. Nikt z nas nie wie, kto czyta i jak wykorzysta nasze wpisy.
W karbach trzymają mnie więc trzy myśli. Po pierwsze, że priorytety życiowe są jasne. Zdecydowałam się na małżeństwo, na założenie rodziny – jeżeli moje blogowanie uderzałoby w nich, to znak, że nie niosłoby ze sobą nic dobrego. Albo inaczej – że niosłoby ze sobą pozorne dobro. Po drugie, żeby mieć o czym pisać, trzeba mieć czas na życie (w końcu inspiracje nie biorą się znikąd!). Nie każdy jest geniuszem pokroju Karola Maya, który, siedząc w więzieniu, napisał pełną przygód i barwnych scen serię o Winnetou Talenty Pan Bóg rozdaje nierówno, zatem nie każdy ma swobodę twórczą na poziomie ojca Adama Szustaka. I dzięki temu świat jest piękny, niesłychanie bogaty i różnorodny!
No i po trzecie, myślę też o… Panu Jezusie. On też mógł starać się dotrzeć do większej ilości ludzi. Był inteligentny, miał charyzmę, mógł bez trudu opracować system informowania o wydarzeniach ze swoim udziałem, załatwić miejscówkę w tej czy innej świątyni, ogłosić jakieś wydarzenie, które będzie integrowało Jego środowisko. Ale tego nie robił. Wręcz przeciwnie. Zostawiał ludzi w nienasyceniu. Ciągle w ruchu, ciągle w dynamice, ciągle w bliskim, osobistym kontakcie z drugim człowiekiem. To był Jego priorytet.
Kiedy w głowie pojawia mi się myśl, że ludzie są źli, a świat powinien się już skończyć – to ewidentny znak, że trzeba się ewakuować. Dzieje się tak zawsze, kiedy zbytnio oddalam się od tego, co żywe i prawdziwe.
Jesteśmy różni, mamy różne potrzeby i oczekiwania, także te w sieci. Media społecznościowe mogą być świetnym narzędziem promocji, komunikacji, poznawania bogactwa świata. Niewątpliwie są i powinny być obszarem ewangelizacji. Grunt, by używać ich świadomie i nie ulegać złudzeniu, że świat wirtualny jest czymś więcej niż tylko przestrzenią bitów i danych.
Tekst pochodzi z bloga dobrawnuczka.blog.deon.pl. Chcesz zostać naszym blogerem? Dołącz do blogosfery DEON.pl!
Skomentuj artykuł