Czy jestem gotowy?
Zdaje się, że im bliżej świąt, tym szybciej biegnie czas. Dni przelatują nam przez palce, a lista spraw do załatwienia zamiast maleć – pęcznieje. Zastanawiamy się, co jeszcze powinniśmy przygotować, co jeszcze zrobić, żeby potem, gdy już usiądziemy do stołu, móc naprawdę świętować i mieć z tego radość. Sprzątanie, zakupy, dopinanie ostatnich projektów w pracy, prezenty, które wciąż nie dotarły – to wszystko tworzy niesamowity szum, w którym łatwo zgubić istotę. Ale w tym całym zabieganiu, gdzieś na dnie serca, trzeba postawić sobie zasadnicze, może nawet nieco niewygodne pytanie: czy do Bożego Narodzenia w ogóle można się przygotować?
Nie pytam o święta w sensie kulturowym, o ten cały folklor, o choinkę i karpia. Pytam o sam fakt przyjścia Boga w ludzkim ciele. Pytam o wydarzenie, które jest dla nas przecież początkiem nowej ery. Czy można przygotować się na coś, co przecież przekracza ludzkie pojęcie? Choć ten moment był zapowiadany przez wieki, choć prorocy zdzierali gardła, a Izrael czekał z utęsknieniem, to jednak, gdy to się stało, Bóg i tak zaskoczył wszystkich. Zaskoczył sposobem, w jaki przyszedł na świat, i skalą swojego uniżenia. Zmagamy się z tym co roku: spodziewamy się Króla, a dostajemy bezbronne dziecko; spodziewamy się potęgi, a dostajemy ciszę betlejemskiej nocy rozrywaną płaczem Dziecięcia – Boga, który stał się człowiekiem!
W dzisiejszej liturgii słowa, na finał adwentowego oczekiwania, zatrzymuje mnie imię, które nosi Mesjasz, a które przytacza nam dzisiaj Ewangelista Mateusz, cytując proroka Izajasza: „Oto Dziewica pocznie i porodzi Syna, któremu nadadzą imię Emmanuel, to znaczy «Bóg z nami»” (Mt 1, 23). To nie jest tylko ładny tytuł czy teologiczna etykietka. To jest definicja nowej rzeczywistości. To jest Bóg, który jest przy człowieku. To jest Bóg, którego nie dzieli żaden dystans. W religiach starożytnych bóstwa siedziały na odległych szczytach gór, bawiły się ludzkim losem albo żądały krwawych ofiar, pozostając niedostępnymi. Ten Bóg wchodzi w sam środek ludzkiego, kruchego życia. To jest Bóg, który jest w tym, co istnieje – jest podstawą bytu.
Gdy Mojżesz pytał Boga o imię, usłyszał tajemnicze: „JESTEM, KTÓRY JESTEM” (Wj 3, 14). To imię objawiało Boga jako Istnienie samo w sobie, jako źródło wszystkiego. Ale w noc Bożego Narodzenia to „JESTEM” nabiera nowego, wstrząsającego wymiaru. Ten, który JEST, nie mógł nie stać się człowiekiem, ponieważ to On sam stworzył mężczyznę i niewiastę na swój obraz. Skoro my nosimy w sobie Jego obraz, to On, przychodząc do nas, wchodzi w to, co Mu najbliższe, a zarazem tak bardzo inne od Jego boskiej natury. Stwórca wchodzi w stworzenie. Artysta staje się częścią swojego obrazu, nie niszcząc go, ale rozświetlając od wewnątrz. Wcielenie to moment, w którym Jego „JESTEM” spotyka się z naszym „jesteśmy” w sposób nierozerwalny.
Skoro więc Bóg ma na imię Emmanuel – Bóg z nami – to zmienia to absolutnie wszystko w naszym podejściu do życia i wiary. Jeśli mamy Go naśladować, jeśli mamy być chrześcijanami nie tylko z nazwy, musimy podjąć wyzwanie zawarte w tym imieniu. Co to znaczy w praktyce? To znaczy być człowiekiem, który „jest” z innymi. Ale nie tak powierzchownie, nie obok, z nosem w telefonie czy myślami przy jutrzejszych obowiązkach. Chodzi o bycie w tym, co najbardziej podstawowe. Chodzi o obecność. Spójrzmy na drugie czytanie: „Paweł, sługa Chrystusa Jezusa, z powołania apostoł, przeznaczony do głoszenia Ewangelii Bożej” (Rz 1, 1). Paweł zrozumiał, że bycie sługą Ewangelii to nie jest tylko głoszenie kazań czy pisanie listów. To bycie przedłużeniem obecności Emmanuela. W ten sposób głosi się Ewangelię najskuteczniej – nie tylko przez słowa, ale przez ich realizację w życiu. Przez bycie „z”. Być „Emmanuelem” dla drugiego człowieka to dać mu swój czas, swoją uwagę, swoje współczucie. To skrócić dystans, tak jak Bóg skrócił go względem nas.
Czy więc do Bożego Narodzenia można się przygotować? I tak, i nie. Nasze serce potrzebuje ciszy, sakramentów, refleksji, by w ogóle zauważyć, co się dzieje. Potrzebujemy adwentowego „sprzątania” duszy, by zrobić miejsce. Ale jednocześnie nie da się przygotować na Miłość, która przekracza wszelkie granice. Nie da się przewidzieć, jak Bóg zechce przyjść do mojego życia w te święta. Popatrzmy na Józefa: czy on był przygotowany? Miał swój plan. Był człowiekiem sprawiedliwym, ułożonym. Kiedy dowiedział się o brzemienności Maryi, jego świat legł w gruzach. Miał swój scenariusz. I wtedy wkracza Bóg – w sen, w podświadomość, w ten moment, kiedy człowiek jest bezbronny: „Gdy powziął tę myśl, oto anioł Pański ukazał mu się we śnie i rzekł: «Józefie, synu Dawida, nie bój się wziąć do siebie Maryi, twej Małżonki; albowiem z Ducha Świętego jest to, co się w Niej poczęło»” (Mt 1, 20).
Bóg „zrujnował” plany Józefa, by dać mu coś nieskończenie większego – rolę opiekuna samego Syna Bożego. Wiele da się zrobić, by być gotowym – możemy posprzątać dom, ugotować potrawy, ubrać choinkę. Ale ostatecznie Bóg i tak jest niesamowicie zaskakujący w objawianiu samego siebie. Może przyjść nie w podniosłym nastroju przy wigilijnym stole, ale w trudnym słowie, które usłyszysz od krewnego. Może przyjść w ciszy, która nagle zapadnie, gdy wszyscy pójdą spać. Może przyjść w poczuciu braku, tęsknoty za kimś, kogo już nie ma. Ta historia uczy nas, że najlepszym przygotowaniem jest otwartość na zmianę planów: „Zbudziwszy się ze snu, Józef uczynił tak, jak mu polecił anioł Pański” (Mt 1, 24). Nie dyskutował, nie negocjował. Po prostu zaufał, że ta nowa, trudna i niezrozumiała droga jest tą właściwą. Warto wejść w te święta na całego, by przeżyć nie tylko tradycje, lecz dotknąć również Tajemnicy. Istotą jest to, że Bóg stał się ciałem, że Wszechmogący stał się bezradnym Niemowlęciem całkowicie zależnym od ludzkiej miłości.
Może te refleksje wydają się zawiłe, bo słowa plączą się wokół Tajemnicy, nie mogąc jej w pełni uchwycić. Wobec Wcielenia język zawsze okazuje się zbyt ubogi. Stojąc u progu Bożego Narodzenia, przestańmy trzymać się kurczowo naszych wyobrażeń o tym, jak te święta „powinny” wyglądać, a zamiast tego, otwórzmy się na to, jak one „mogą” wyglądać, jeśli pozwolimy Emmanuelowi być z nami. Może to będzie oznaczać wybaczenie komuś? Może to będzie pójście do spowiedzi po latach? A może po prostu będzie to odłożeniem telefonu i spojrzeniem głęboko w oczy komuś bliskiemu? Józef nie rozumiał wszystkiego, ale przyjął Maryję i Jezusa do swojego domu. My też nie musimy rozumieć wszystkiego. Nie musimy mieć doktoratu z teologii, żeby głęboko przeżyć Boże Narodzenie. Wystarczy, że mimo lęku i wątpliwości, otworzymy drzwi naszych serc i powiemy Bogu: „Nie wiem, co dla mnie szykujesz, ale ufam, że to jest lepsze niż moje plany”. Przeżyjmy te ostatnie dni Adwentu uważnie. Nie dajmy się zwariować presji świata. I niech te święta będą spotkaniem z Kimś, kto przychodzi nie po to, by oceniać nasze przygotowania, ale po to, by z nami być.

Skomentuj artykuł