Jakie jest dzisiaj nasze życie w tej powstającej wciąż ojczyźnie? Kwitnie, owocuje, czy może więdnie, karłowacieje, a może nawet zamiera?
Kiedyś ten plakat może i mógłby oburzyć. Ale dziś, wątpliwej jakości estetycznej rycerz, który przebija mieczem tęczowo-radziecką gwiazdę, może wywołać już tylko politowanie.
Powodów do dumy nie ma. Zwłaszcza jeśli uwzględni się to, że spraw nieco innego kalibru, bo dotyczących ukrywania pedofilii, a dotyczących biskupów polskich w Watykanie jeszcze kilka leży. Słabe to świadectwo Kościoła nad Wisłą. Upadł kolejny autorytet. I pewnie nie ostatni.
Zaskoczenie wobec formy tych protestów przypomina trochę zdumienia wobec buntów w 1968 roku na Zachodzie.
Czy przypadkiem nasze moralno-teologiczne wymagania nazbyt nie przypominają ten fragment Łukaszowej Ewangelii: „Biada wam, faryzeusze, bo umiłowaliście pierwsze miejsca w synagogach i pozdrowienia na placach"?
Kim jesteśmy, aby próbować życiu nadać jakieś dość groteskowe limity: od trzeciego miesiąca? Od szóstego i pół tygodnia? W niedzielę, w czwartek?…
Czy ci, którzy twierdzą, że protestujący mają na rękach krew dzieci wprowadzają pokój? Czy rzecznik KEP, który informuje o tym, że uczestnictwo w protestach jest grzechem, wprowadza pokój? Czy ci, którzy nazywają DEON.pl „piątą kolumną Kościoła” wprowadzają pokój? Ten tekst mógłby składać się z wielu podobnych pytań, na które, niestety, odpowiedziałabym: nie. Powodów może być wiele.
Postawię sprawę uczciwie – to nie jest tekst o aborcji. Podobnie jak tysiące osób na ulicach polskich miast mam już dość pewnego „całokształtu”. Orzeczenie Trybunału Konstytucyjnego było zapalnikiem, ale to wieloletnia frustracja jest paliwem. Zapałkę rzucili politycy pod ramię z przedstawicielami Kościoła w Polsce.
Kiedy dziś słyszę, że niektórzy katecheci świeccy lub księża wykreślają swoich uczniów z religii lub przygotowania do bierzmowania, to chcę mi się krzyczeć! Ludzie, co wy robicie?!
„Wrócenie po pandemii do tych samych modeli duszpasterskich, jakie stosowaliśmy do tej pory, byłoby samobójstwem" - mówi przyszły kardynał.
Mamy już turbatio, czyli zaburzenia społeczne. Boimy się eskalacji przemocy. Ten strach (na szczęście) skłania do refleksji
Każdy kolejny dzień wzbudza we mnie coraz większe emocje, codziennie myślę o tym, co zrobiłabym gdybym usłyszała od lekarza, że moje dziecko umrze tuż po porodzie, że urodzi się bez czaszki, że nie będzie w stanie samodzielnie oddychać, że nigdy nie zobaczę jego uśmiechu, a jedyny obraz, jaki do końca życia będę pamiętać, to widok zniekształconej główki i maleńkiego ciałka, któremu podawana jest morfina, by uśmierzyć ból.
W poniedziałek pomachała do mnie dziewczyna, którą znam z pewnej krakowskiej wspólnoty. We wtorek inna dodała nakładkę na zdjęcie profilowe. W środę któraś wrzuciła relację na Instagram z protestu w swoim mieście. Czyli nie jestem w sama z tym pytaniem.
Wszelkie prawo, zwłaszcza w tak drażliwej i ważnej kwestii jak ochrona życia poczętego, powinno być uchwalane na drodze możliwie najszerszego konsensusu społecznego. To, że sobie ogłosimy, iż jesteśmy krajem katolickim nie znaczy, że wszyscy obywatele żyją i chcą żyć według Ewangelii.
Ogromne emocje są po stronie zadowolonych z wyroku Trybunału Konstytucyjnego i histerycznie wyrażających dezaprobatę. Niewątpliwie, temat prawa aborcyjnego budził, budzi i będzie budzić napięcia. Obie strony sporu mówią o wojnie. Czy to dobry język? Do czego to doprowadzi?
Ktoś mi pewnie powie "wypier… dzbanie", ktoś inny, że jestem złym katolikiem i może bym sobie już tę wiarę odpuścił skoro robię taki szpagat. Mimo wszystko twierdzę, że najgorszą możliwą metodą postępowania w stosunku do osoby, która posiada radykalnie inny światopogląd od mojego jest przymus.
Kościół w Polsce już od dawna jest mniejszością. W młodym pokoleniu autorytetu nie ma prawie w ogóle. Nie mówiąc już o zdolności do inspirowania i zarażania miłością do Ewangelii. Jedyna nadzieja, którą teraz widzę jest w Ewangelii. Ale to nie jest już nadzieja na ratowanie tego, co było. Tu nie ma co ratować.
Tak jak można być militarystą, nie będąc żołnierzem, tak można walczyć w imię katolicyzmu, nie będąc katolikiem.
Żonglowanie terminem „tradycja” i nierozróżnianie dyscypliny od dogmatu dla poparcia swoich własnych pojęć, jest właśnie zagrywką mającą na celu wprowadzenie zamętu w sercach wiernych.
Osoby homoseksualne, także żyjące w związkach, mają prawo do jakiejś pomocy prawnej. To wynika z człowieczeństwa i Ewangelii. Nie chodzi o związki partnerskie czy tzw. małżeństwa jednopłciowe. Osoby homoseksualne nie mogą być wykluczane z rodziny, Kościoła, społeczeństwa. Kościół wciąż nie może im mówić o grzechu, ale ma wszystkich przyciągać miłością Boga, towarzyszyć i integrować. Szacunek i jakaś ochrona prawna nie ma nic wspólnego z akceptacją grzechu seksualnego współżycia osób LGBT.
{{ article.source.name }}
{{ article.source_text }}
{{ article.source.name }}
{{ article.source_text }}
{{ article.description }}